Jest taka krótka chwila w roku kiedy na ulicach panuje mrok. To ta chwila, kiedy robi się jesiennie ciemno, a latarnie uliczne jeszcze nie świecą. Wszystko zanurzone jak podczas awarii prądu, odcięcia, wyłączenia. Stałem na krawężniku i patrzyłem w to naturalne przejście między dniem, a nocą. Robi się chłodniej, zaczynam powoli tęsknić za przekroczeniem wschodniej granicy, do której bardziej pasuje mi chłód jak otulające ciepło, chociaż to drugie i tak tam występuje, zimą.
Na stoliku leży notatnik i sukcesywnie rozpisuje listy, punkty. Przyzwyczaiłem się do tej metody, która pozwala mi wszystko ogarnąć, pojąć. Czasem napiszę w nim kilka słów, szczerych, pisanych tylko do siebie. Pisanie pomaga, oczyszcza. Do tego kompot z żurawiny. Zimny i mętny. W końcu sali tej rosyjskiej restauracji siedzi facet. Wiek około 50-tki. Ciężko ocenić. Na nosie okulary, jakaś mapa, plecak i zarost. Jest szczupły, a na nim sweter i spodnie, które swoim kolorem przyciągają. Rozgląda się po sali, jak by czegoś szukał. Czasem z ludźmi przypadkiem, nawiązuje się kontakt wzrokowy, trwa chwilę, ale jest tak krępujący, że za chwilę każdy gdzieś wzrok odwraca i szuka nowego punktu zaczepienia. Nadal patrzę i wiem, że za te 20-ścia lat chciałbym wyglądać jak On.
On wychodzi. Ja dopijam mój kompot i zamykam notatnik. Naturalnie zignorowana rzeczywistość. Jak pragnienie nowego dnia po ciężkiej nocy, zbiorze niezrozumianych snów, które nie mają nic związanego z tym co czeka nas za chwilę. Tak jak w nocy otwarte okno, przez które wpada zimne powietrze, otulające naszą twarz, wymagające mocniejszego przytulenia do kołdry. W uszach cisza wypełniona tym pieszczącym dźwiękiem deszczu. Tak bardzo to lubię.
Wybudziłem się ze snu między godziną 3-cią, a 4-tą. Chociaż lepsze słowo to przebudzenie.