Strona główna » Archiwum dla kwiecień 2019

Miesiąc: kwiecień 2019

[Kazachstan] Ałmaty

Poprzednie wpisy:
Kierunek wschód
Warszawa – Biszkek
[Kirgistan] Biszkek – Tamga
[Kirgistan] Tamga – Tamczy
[Kirgistan] Tamczy – Biszkek

Lot Biszkek – Ałmaty był bardzo krótki. Wracając jeszcze na chwilę do samej kontroli paszportowej w Biszkeku to bardzo ciekawa sytuacja. Kiedy podałem mój paszport pogranicznikowi, on oglądał go z każdej strony. Zawołał swojego kolegę by upewnić się z jakiego jestem Państwa. To chyba tylko świadczy o tym, że turystów z Europy jest tu zdecydowanie za mało, chociaż może chłopak był świeży w swojej robocie?

Ałmaty. Kolejna pieczątka w paszporcie. Trzecia z Kazachstanu. Te pieczątki są wagę złota. Jakiś fizyczny znak odbytej podróży. Na lotnisku czekał na nas kierowca i zwiózł nas do Hotelu Kazachstan. Perełka. Pomnik. Chwila ogarnięcia się i ruszyliśmy coś zjeść. Pierożki kolejny raz. Były dobre. Jak zawsze. Wieczorna mgła, zakryła całe miasto. Pokój był na 19 piętrze. Łóżko było duże i wygodne.

O poranku śniadanie i ruszyliśmy na miasto. W lekko okrojonym składzie bo Grzesiek postanowił odespać ostatnie dni. Tego się trzymajmy. Na piechotę doszliśmy do stacji metra i kupiliśmy żetony podróżnicze. Pani w okienku nie była zadowolona. Po pierwsze musiała pracować, po drugie chyba dałem jej za wysoki nominał bo chodziła i kombinowała jak mi wydać. Po trzecie był 8 marca, a to Dzień Kobiet. Dzień wolny od pracy. Święto. Jednorazowy przejazd metrem to koszt około 80 groszy. Metro jest nowiuteńkie, chociaż ma już kilka lat. Pojechaliśmy kilka stacji by dotrzeć do jakiegoś parku w którym był…Lenin. Przy okazji wykupiłem sobie Internet. Zawsze tak robię bo ceny poza roamingiem UE to jest jakiś koszmar. Szkoda kasy. W parku były też samoloty i śmigłowiec. Na nim bawiące się dzieci. Lenin był ogromny. Sięgałem mu do kolan, a na przeciwko był jego kolega. Też bandyta i morderca, którego nazwiskiem nazwano pewne miasto w Rosji.

W Kazachstanie nie działa ogólnodostępna aplikacja Ubera. Więc Marcin szybko zainstalował Yandex Taxi i za chwilę jechaliśmy do kolejnego punktu. Wyszliśmy z założenia, że szkoda czasu na podróżowanie komunikacją, szczególnie że schemat linii metra nie jest taki super. Ten punkt to był budynek, który Szymon gdzieś wybadał na Instagramie. Typowy brutal, blok. Średniej wielkości podwórko na którym bawiły się dzieci. Kawałeczek dalej jakiś wschodni syfek, ogrodzenie. Już świeciło piękne słońce więc krajobraz był fajnym tłem do zdjęcia. Takiego z wakacji. Żartowaliśmy sobie, że tak właśnie wyglądają nasze „wakacje”, chociaż przyznam, że ostatni raz na wakacjach takich z prawdziwego zdarzenia, biorąc jako wyznacznik takie hasła jak: wycieczka, hotel, basen, drinki, ciepło, morze to byłem 9 lat temu w Turcji. Wtedy uważałem, że mi się należy po 45 dniach pracy pod Pałacem Prezydenckim. Tu ponownie zamówiliśmy Yandexa. Oczekując na transport, zagadaliśmy się z kilkoma facetami, którzy pracowali przy jakiś warsztatach. Zdziwieni, że jesteśmy turystami, a nie na biznesy przyjechali. Nie byli pierwszymi, którzy się tym dziwili.

Kok-Tobe czyli wzgórze na które można wjechać kolejką linową. Przyznam, że widok z góry jest ładny o ile traficie na dzień bez smogu. Może takie dni w Ałmatach są. Na górze festyn, diabelski młyn i jakieś inne dziadostwa. Górę zapamiętam jako miejsce, co tu kryć, które będzie mi się kojarzyć z miejscem gdzie wcześniej zjedzone śniadanie (tak podejrzewam) postanowiło opuścić moje ciało. Ja czekałem na ten moment. Byłem gotowy, po prostu. Więc skróciłem mój pobyt na wzgórzu i wróciłem do hotelu, gdzie postanowiłem do końca dnia zrobić sobie przerwę. To w sumie był dobry pomysł. Warto zwyczajnie zrobić sobie czasem przerwę. W wagoniku kolejki siedziałem cicho. Obok mnie rodzinka. Gadali żwawo po rosyjsku. Nie słuchałem ich, ale w połowie drogi Pani powiedziała do mnie, że chyba nie jestem Rosjaninem bo nie reaguje na ich rozmowę. Powiedziałem, że jestem z Polszy. I Pani się cieszyła bo czuła w sobie jakąś wygraną. Myślami byłem już w hotelu, chociaż widok za oknem przywołał w mojej głowę dwie takie kolejki. Pierwsza to ta w Batumi, a druga to w Chinach. Widoki na ziemi były podobne. Nawet miałem wrażenie, że światło też.

W hotelu leżałem na wielkim łóżku i oglądałem turecką telewizję gdy oczy robiły mi się ciężkie jak betony. Erdogan coś krzyczał ze sceny, już Morfeusz muskał moje ciało, kiedy dostałem wiadomość od Marcina, że są blisko hotelu w knajpie. Wybudziłem się i pomyślałem, że to dobry moment by napić się wódki. Wybór knajpy był świetny. Nie będę się zagłębiał w szczegóły, ale impreza na którą trafiliśmy to był strzał w dziesiątkę. Mocno poprawiło mi to humor.

Wieczorem leżałem już w łożku. Szerokie z wygodnym materacem. Cieszyłem się, że tu jestem.

[Kirgistan] Tamczy – Biszkek

Ostatni dzień w Kirgistanie.

Rano wstałem bardzo wcześnie i umyłem głowę. Niby nic, a jednak w podróży człowiek takimi rzeczami żyje. Wszystko się z jednej strony zawęża i otwiera. Taki dziwny paradoks. Człowiek łapie ogromny dystans od tego co zostawił w domu. Podróż jest dobra na wszystko. Pozwala na pewne problemy spojrzeć w zupełnie nowy, inny sposób, niektóre z problemów nagle znajdują proste rozwiązania. Wszystko dzięki odległości, zmianie otoczenia, czasem jest to jak podróż na inną planetę. Tu też zawsze zwracam uwagę jak człowiekowi zmieniają się priorytety potrzeb. Może określenie „zezwierzęcenie” nie jest idealne, ale coś w tym jest. Pewne rzeczy przychodzą nam łatwiej, a głowa potrafi szybko przestawić się na tryb „poza domem”. Chociaż od mycia głowy nie ucieknie się tak łatwo.

Ruszyliśmy na zachód. Mieliśmy ograniczony czas bo wieczorem czekał nas lot do Ałmat w Kazachstanie. Naszym celem tego dnia oprócz wspomnianego Biszkeku, było miasto Bałykczy. To blisko 40 tysięczne miasto, chociaż absolutnie nie było tego po nim widać. Może to po prostu takie uczucie gdy zabudowa jest niska i nie widać jak dane miasto jest rozległe. Odpuściłem sobie poszukiwania poczty. Wiedziałem już, że moja tradycja wysyłania pocztówek się tu nie sprawdzi. Było mi jakoś wewnętrznie z tego powodu przykro.

Pomnik ze złotym Leninem. Dalej przy tej samej trasie Lenin na dachu.

Grzesiek podwozi nas pod tory kolejowe, za którymi widać było część portu. Mieliśmy ogromną nadzieję, że uda nam się wejść na teren portu bo na mapach satelitarnych googla było widać jakieś, jak się wtedy wydawało opuszczone statki. Teren niestety był ogrodzony, ale widok na zachód był ładniejszy. W oddali portowy żuraw i ogromna barka. Tam też ruszyliśmy. Na miejscu czekał na nas Grzesiek. Zaryzykowaliśmy i przeszliśmy przez ogrodzenie. Po chwili pojawił się przy nas jakiś mężczyzna, który zapytał co tu robimy. Po tekście, turyści z Polski, od razu pojawił się uśmiech i zdziwienie bo turyści chyba zwiedzają muzea, fotografują kwiatki czy cholera wie co. Nas fascynował żuraw. Facet powiedział, że jeśli chcemy możemy zobaczyć go z bliska. Chętnie, ale nie mieliśmy na to czasu. Ten cały widok to właśnie jeden z tych obrazów z mojej głowy.

Centrum miasta. Ruchliwa ulica przy której znajdziemy wszystko. Jakiś ładny szyld. Wchodzimy. Wybrałem do jedzenia manty (jak zawsze) i były to najlepsze manty jakie jadłem w życiu. Sama knajpka to było bardzo ruchliwe miejsce. Idealne. Można było poczuć jakiś lokalny koloryt. Tego zawsze poszukuję, tego zawsze mi gdzieś brakuje. To musi być. Bez tego podróż jest nie pełna. Jeśli latem nie czuć ciepłych płyt chodnikowych to nie ma lata. Czasem warto położyć bosą stopę na takiej płycie. Znów zamknąć oczy i czuć. Fizycznie. W erze cyfrowych doznań, jest to rzecz którą warto w sobie pielęgnować. To my pamiętamy czasy bez Internetu, zasięgu sieci komórkowej czy Netflixa. Schować telefon. Nie fotografować. Czuć.

Pod jadłodajnią zaczepiają nas ludzie i proszą by zrobić im zdjęcie. Młody chłopak z kurczakiem pyta o nazwę konta na Instagramie. Za jakiś czas śledzi nas Prezydent Kirgistanu. Takie marzenia ma ten chłopak z kurczakiem. Widać w jego oczach ogromną radość. Naciskam spust. Robię fotografie. Nic innego mnie już nie interesuje.

Ruszamy na wschód. Grzesiek robi przystanek i zalewamy nasz bak paliwem. Postanawiam skorzystać z łazienki. To taka chwila, że człowiek musi, organizm się zwyczajnie domaga. To też zasługa łazienki w naszym ostatnim noclegu. Nie czułem się tam komfortowo i to pewnie organizm do czasu…uszanował. Wchodzę do łazienki i widzę kabiny. Wszystkie kible z dziurą. Rzecz jasna dla mnie, osoby która często podróżuje na wschód to taki widok nie jest zaskoczeniem, ale ta dziura jakoś zawsze budzi mój niepokój, jakoś boję się, że mogę tam wpaść. W każdym razie by skorzystać z szaletu, rozebrałem się. Zostałem prawie tylko w butach. Zawsze mnie to bawi, śmiałem się nawet na głos. Dobrze, że szalet był pusty. Pierwszy raz tak korzystałem z kibla podczas podróży koleją transsyberyjską. Tamten wyjazd zburzył we mnie pewne blokady. To jedna z tych rzeczy, które szanuję w podróżowaniu. To czego człowiek się nauczył i co chyba najważniejsze, co zmienił w sobie. Podróże zmieniają.

Po południu docieramy na lotnisko w Biszkeku. Oddajemy samochód. W lotniskowym sklepiku widzę jedyne pamiątki z Kirgistanu. Lepsze to niż nic. Kupiłem magnesik. Kolejny. Kartki i magnesy. To jedno z moich uzależnień. Lot do Astany trwał około 20-25 minut. Najmłodszy samolot we flocie Air Astana. Czysta przyjemność. Kocham samoloty.

[Kirgistan] Tamga – Tamczy


Trzeci dzień w Kirgistanie. W planie mieliśmy zrobić 300 kilometrów i przedostać się na przeciwległą stronę jeziora Issyk-kul. Ludzie którzy opiekowali się miejscem noclegowym, rano przynieśli nam śniadanie i czaj. Niestety nie mieliśmy zbyt dużo czasu by delektować się widokami jakie otaczały nasz mały domek. Z okien było widać wodę. Przed domkiem, budzące się razem z dniem góry Tienszan. Przed trasą stałem jeszcze chwilę i nabierałem do mojej głowy ten fascynujący widok gór. Czyste powietrze, chłód, słońce. To taki dobry moment by zwyczajnie zamknąć oczy i poczuć chwilę.

Samochód zjechał z góry i ruszyliśmy w poszukiwaniu stacji paliw oraz pomnika z Gagarinem. Paliwo wlewał nam mały chłopiec. W pełnej powadze dokończył, przyjął walutę i za chwilę wrócił z resztą. Stacja mieściła się na wysokości około 1700 metrów, a naszym celem był wodospad Barksoon, który jak się okazało jest, ale go nie ma. Nie ma bo zamarzł. Staliśmy u jego podnóża na wysokości 2300 metrów. Obok nas mały cokół z głową Jurija Gagarina. Według legend miał tu w tych rejonach odpoczywać po swoim pierwszym locie. Betonowa głowa Gagarina miała przyznam, piękny widok. Tuż za nim z desek zbity kibel.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się by sfotografować pomnik Kamaza.

Drugim naszym postojem był Karakol, zwany też Przewalskim. Miasto oddalone 200 kilometrów od granicy z Chinami. Gagarin do Chin ma bliżej bo tylko 100 kilometrów. Gdy już dojeżdżaliśmy do granic miasta, po lewej stronie tuż przed budynkiem szkoły był pomnik Lenina. Sekundę później gdy przy nim stałem, dzieci ze szkoły zaczęły bardzo interesować się naszą obecnością. To był doskonały moment by ich sfotografować na tle Lenina, a potem Szymon zrobił mi z dzieciakami zdjęcie. Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy do naszego celu.

Karakol. Miasto, które nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia. Może dlatego, że było tylko krótkim przystankiem. Kolejnym kilometrem trasy. Tutaj też wydawało mi się, że w centralnym parku jest pomnik Lenina. Okazało się, że to pomnik kogoś innego. Azjatyckie rysy twarzy, nieznane mi nazwisko. Zmrużyłem oczy i widziałem w nim wodza z Korei, tej północnej. Przyznam, że trochę śmieszne jest to poszukiwanie pomników Lenina. Coś jednak aparat kolekcjonować musi. Od tego jest. Tuż za parkiem była poczta, tak mówiła nawigacja i szyld przed wejściem. W Biszkeku nie udało mi się wysłać pocztówki bo w placówce nie było ani znaczków, ani pocztówek. Pani mnie wysłała na pocztę główną, ale nie miałem na to czasu. Tutaj poczta składała się chyba z dwóch pomieszczeń. Pierwsze to poczekalnia, a za drzwiami chyba punkt właściwy. W poczekalni były tłumy. Na zewnątrz około 5-7 stopni. W środku 40. Zrezygnowałem. Przy wyjściu z ciekawości zapytałem jakiegoś młodego chłopaka gdzie jest poczta. Nie miałem pojęcia gdzie. Zatem co to był za budynek?

Postanowiliśmy też coś zjeść. Jakaś główna uliczka z hostelem. Tu w drzwiach pojawił się zagraniczny turysta. Kilka dni później w Budapeszcie, kiedy stałem przy kontroli paszportowej, okazało się że to Słowak. Zasada wyboru miejsca z jedzeniem jest zawsze podobna. Musi być tam dużo ludzi. Najlepiej lokalsi. Pani w knajpie przydzieliła nam oddzielną salę. Niczym sala VIP. Za przepierzeniem, kirgiskie seniorki właśnie pałaszowały dania obiadowe. Może któraś z Pań, właśnie miała swoje urodziny. Tyle z domysłów.

Samochód prężnie cisnął na północ, a potem odbiliśmy na zachód. Naszym ostatnim celem była mała wieś Tamczy, gdzie pierwszy raz widziałem jak psy sczepiły się tyłkami. Ten obraz pozostał mi, aż do snu. Nasz nocleg to taki, którego nigdy nie biorę pod uwagę, ale marzec to czas gdy sezon turystyczny w tych rejonach jest martwy, więc wybór jest czasami tylko taki: albo drogo, albo tanio.

Dom. Taki rozbudowany o dziwne dodatkowe pomieszczenia. W małym piecu ogień. Przed wejściem zostawiamy buty i wchodzimy do środka. Myślałem by je zabrać na noc do pokoju, ale zapomniałem o tym, na plus bo rano buty dobrze się odświeżyły. Pani zaproponowała nam, że zrobi dla nas kolację za dodatkowe wynagrodzenie. Zgodziliśmy się. Dostaliśmy do dyspozycji dwa pokoje. Trzeci służył jako jadalnia, chociaż było w nim strasznie zimno. Do tych trzech pokoi można było dostać się z przedpokoju, który miał wejście do kuchni. Przy kuchni był telewizor. Obok drzwi do pokoju dla gospodarzy. Dalej łazienka i prysznic.

Tuż przed snem zatrzymałem się przed telewizorem. Leciały jakieś kirgiskie pieśni i tańce. Poczułem, że jestem daleko od domu.

Zrobiło się chłodno.