Może zacznę trochę inaczej bo w zasadzie wszystko jest inne. Wracam do regularnego prowadzenia fotobloga, który przechodzi na bloga i zmienia swój adres z robertdanieluk.com na robertdanieluk.com/blog, a to jest bardzo ważna zmiana bo pozwoli mi to na dokończenie wielu rozgrzebanych spraw i pozwoli w końcu zrobić moje portfolio, które od kilku lat pojawia się w jakiejś okrojonej wersji i zaraz znika. Ten wpis jest też stosunkowo ważny bo oświadczenia nie rzucam w powietrze. Czas zmian nadszedł!
Na czym to skończyłem, aha? Na tym, że prawie trzy tygodnie temu razem z super kompanem do podróżowania, Dawidem byliśmy w Odessie. Mieście ciekawym, trochę zaniedbanym i po sezonie letnim zapomnianym. Spokojnie, gdy przyjdzie lato, znów wiele osób będzie o nim marzyć. O plażach morza czarnego, ciepłych podmuchach wiatru i energią. Tego wszystkim życzę i właściwie sobie, bo lato mi jakoś umknęło, a kiedy znalazł się czas na jego degustację to niebo pokryło się chmurami i deszczem. No więc…wracam do podróży. Poprzedni wpis „Pryvit Odesa” opisuje początek i wprowadzenie do wyjazdu. Następnego dnia po przylocie i wstępnym zapoznaniu się z widokiem nocnego morza wybraliśmy się na zwiedzanie miasta. Mieliśmy cały dzień. Wstaliśmy wcześnie i od razu skierowaliśmy się w to samo miejsce by zobaczyć opuszczoną plażę po sezonie. Widok ciekawy bo takie „zapomnianą” infrastrukturę zawsze, paradoksalnie się ogląda. Idąc wzdłuż plaży obserwowałem Dawida, który intensywnie fotografował horyzont. Z perspektywy czasu nadal uważam, że jest to pewnego rodzaju nowa tradycja, jesiennych wyjazdów na wschód w takim składzie. A mieć kogoś dobranego w podróży to największy skarb i cieszę się, że na to w żaden sposób narzekać nie mogę!
Spacerowaliśmy po mieście do wieczora. Klimatyczne uliczki, obdrapane kamienice i podwórka. Udało nam się odwiedzić jedno z miejsc które najbardziej kojarzy mi się z tym miastem. Chodzi oczywiście o schody! Korzystając z mojej ulubionej mapy z zaznaczonymi na niej punktami udaliśmy się w kierunku rynku. W jego rejonie była zniszczona kamienica, która wyglądała dosłownie jak po jakiejś wojnie. Można było w jakiś sposób poczuć to co dzieje się na wschodzie kraju, chociaż obie te rzeczy totalnie nie pasują do siebie. Wyobraźnia jednak pracuje, jak zawsze. Lubię takie miejsca, chociaż zapach jaki tam panował powalał. W życiu nie widziałem i nie byłem w miejscu które tak śmierdziało. Okazało się, że lokalni menele mieli tam jedną wielką toaletę. Spojrzałem w moją prawą stronę i ukazały mi się nie dużej wielkości szare bloki. Między nimi Azjaci i bezdomne koty. Za chwilę byliśmy już na ogromnym odeskim rynku. Te osoby które nigdy nie były na takich targowiskach muszą sobie wyobrazić ogromny zadaszony bazar, podzielony na różne sekcje. Tam kupisz ser, tam mięso, warzywa i ryby. Dla tych którzy kochają spożywać ryby, portowe miasteczka to istny cud. Ja lubię ryby, ale niestety nie potrafię je przyrządzać. Ryby na targu są w super cenach, a ich ilość ostro kopie po nosie. Jest klimacik! Mięso można kupić tak jak leży. O lodówkach, chłodniach możecie zapomnieć. Widok tak sprzedawanego mięsa w żaden sposób nie zachęca mnie do zakupu. Na terenie bazaru mieści się budynek który przeznaczony jest do sprzedaży wszelakiej maści sery. Sprzedawane w wielkich blokach masła i sery. Miałem taką wizję, że wbijam zęby w każdy z tych maślano-serowych bloków.
Naszym celem był dworzec autobusowy tuż obok kolejowego. Chcieliśmy dowiedzieć się o której odjeżdża autobus z Odessy do Kiszyniowa ponieważ pociąg na tym kierunku jest tylko jeden dziennie i to jeszcze o kiepskiej godzinie. Człowiek działa zawsze w takich miejscach na podobnych zasadach, wzorcach kulturowych. Idzie na dworzec, szuka rozkładu jazdy na jakiejś ścianie i zmierza do kasy, informacji. Widok dworca zaskakuje. Wygląda on jak gdzieś w Sajgonie. Pełno ludzi z torbami, każdy podąża w inną stronę, mijając wjeżdżające i wyjeżdżające autobusy nie bacząc na to, że zaraz ktoś wpadnie pod ich koła. Lawirujemy między peronami, ludźmi i autobusami. Szukam wzrokiem gdzie jest jakaś hala główna, poczekalnia. Jest! Kiedy weszliśmy tam okazało się, że to jest jakiś kolejny bazar, tandetna galeria z zegarkami i bublem z Chin. Po środku tego małego budynku jest coś w rodzaju rotundy z okienkami w których zapewne można kupić bilet. Do każdego okienka kolejka mimo, że tylko chyba z dwa na kilka jest otwartych. Nadal szukając rozkładu jazdy, sprawdzam i czytam informacje wydrukowane na okienkach. Niestety nigdzie nie pojawia się stolica Mołdawii. Dosyć szybko się poddaliśmy i opuściliśmy budynek dworcowy. Chwilę potem kupiliśmy bilet na pociąg. Kosztował prawie 40pln. Wyjazd o 16:48, na miejscu przed 22:00. To tylko 150 kilometrów. Zapowiadało się ciekawie. Bilety są imienne, a posiadanie przy sobie paszportu to czysty obowiązek. Wchodząc z wielkiego budynku dworca kolejowego, zachwycaliśmy się wielką ukraińską flagą, która dumnie powiewała nad całym przydworcowym placu.
Wieczorna Odessa szykowała się powoli do nocnego imprezowego życia. My wsiedliśmy w tramwaj by dojechać nad morze i zakończyć ten dzień widokiem wody. Okazało się, że linia tramwajowa jest zamknięta, a Pani konduktorka chciała nas wyrzucić z tramwaju po dojechaniu do pętli w zupełnie inną stronę. Nad samą wodą robi się bardzo zimno, gdzieniegdzie widać jeszcze ludzi. Siadamy na ławce i długo rozmawiamy. Widok morza i pewnego rodzaju cisza, chłód i ciemność, pozwalają się zrelaksować, odpocząć. Kiedy robi się jeszcze chłodniej wracamy do hotelu. To prawie 5km. Zaczynam rozmyślać przed snem o logistyce naszej podróży. Już wtedy czułem, że zaczynamy tracić czas na pobycie w Odessie. Następnego dnia czekał nas długi dzień na nogach z nieznaną podróżą do Mołdawii.
Zalegliśmy zmęczeni w naszych łóżkach, mały pokoik hotelu Cristal, powoli zagrzewał się do nocy. Dawid przed snem powiedział, że chętnie obejrzał by „Tango i Cash” z ukraińskim dubbingiem. Mówił i ma. Zasnąłem.