Strona główna » Iran

Kategoria: Iran

Ostatni dzień w Iranie – Teheran

11.03.2017 (sobota)
Teheran

Była godzina 4 w nocy, a może już 4 nad ranem? Mokre teherańskie ulice nie wróżyły niczego dobrego. Było zimno, wilgotno i ciemno. Ciemność rodzi(ła) zło. Tej nocy nie spałem nic, a może zwyczajnie nie pamiętałem ile udało mi się pospać, ale co to za sen w trzęsącym autokarze, gdzie każda nierówność drogi niszczyła każdą wypracowaną chwilę spokoju. Kolejny raz zamarzyło mi się łóżko, chociaż na chwilę.

Taksówka wiozła nas do hotelu Sahar czy jak mu tam było w nazwie. Hasan brnął przez nocne ulice stolicy Iranu. Po chwili byliśmy już przed fasadą sporego obiektu w którym spędziliśmy dwie noce tuż podczas pierwszej wizyty w tym mieście. Na recepcji nie było nikogo, dopiero po dłuższej chwili udało nam się wypatrzeć Hasana z obsługi hotelu, który słodko spał na jeden z kanap w holu. Wybudzony ze swojego snu, udał się z wielką łaską do swojej lady i rozłożył ręce.

Siedziałem na jeden z kanap i czułem w sobie ogromną potrzebę zamknięcia oczu. Może to była dwudziesta godzina na nogach, tego nie wiem. Jedna godzina w tą czy w tamtą, to nie ma znaczenia. Ustalenia były inne. Mieliśmy przyjechać do hotelu (tak było ustalone z hotelem przez nasz kontakt) i od razu udać się do pokoju by złapać trochę snu i ruszyć klasycznie na miasto. Hasan wstał od lady i udał się na swoje łóżko mając nas w pogardzie. Zwyczajnie Hasan nie mówił nic po angielsku, a porządek w hotelu wskazywał, że pozostało nam siedzieć na dupie. Rozmawialiśmy ze sobą dosyć ożywionymi głosami więc Hasan co jakiś czas wydawał z siebie syczenie, które miało nas uciszać. To jeszcze bardziej nas wkurwiało.

Siedziałem na jednej z czerech kanap, która długa była na szerokość trzech męskich tyłków. Po lewej stronie siedział Grzesiek, który powoli odpływał, a po lewej Szymon, który robił się równie przytomny jak ja. Postanowiłem przytulić się do mojego plecaka z aparatem i udałem się w sen. Vis’a’vis mnie siedział Marcin, którego oczy ziały ogniem zła. Ten ogień powoli zaczął nam się udzielać. Zasnąłem. Wyobraźcie sobie godzinę snu, skulonego bezdomnego na kanapie. Godzinę luksusu. Godzinę Donperinią.

Kiedy powoli światło zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy taksówką na miasto. Naszym pierwszym celem był cmentarz katolicki na którym leżą Polacy. Muszę przyznać, że pierwszy raz byłem tak daleko od domu na cmentarzu pełnym Rodaków (można powiedzieć, że 3/4 grobów było polskich). Blisko 4000km od domu. Polskie nazwiska, flagi. Było tam tak cicho, spokojnie tak po naszemu. Tuż przy wejściu krzątał się jakiś facet. A między grobami dwa zające, króliki. Przepraszam, nigdy potrafiłem ich rozróżniać. Przed przyjazdem na cmentarz od razu wiedzieliśmy, że chcemy się wpisać do księgi pamiątkowej.

Hasan wyjął na mały stoliczek księgę i kilka małych zeszytów zapełnionych wpisami w jezyku polskim. Do tego wyłożył publikacje o polskich akcentach w Iranie podczas IIWŚ i trzeba dodać, że większość dat śmierci na polskich grobach (cywilnych i wojskowych) to rok 1942. Choroby. Hasan wyłożył także mocną czarny czaj i ciastka. Wpisy w księgach oddawały dokładnie to co czułem. Pewne bliżej mi, ciężkie do opisanie uczucie poruszenia, wzruszenia. Pamięć nie umarła, a ogrom wpisów dodawało mi dziwnej otuchy. Pominę wpisy patriotów z wyklętymi mózgami, którzy wklejając klubowe wlepki pisali o wieszaniu komunistów. Szkoda słów. Czaj szybko się skończył. Wręczyliśmy datki finansowe na opiekę nad cmentarzem i ruszyliśmy w kierunku byłej ambasady USA.

W metrze nie wolno fotografować i jakiś Hasan z obsługi metra poprosił o nie fotografowanie. Nim wsiedliśmy do wagonu metra, Hasan nas pilnował. Był uśmiechnięty. Podaliśmy sobie dłonie, a metro powoli ruszyło. Wagon metra o czym pisałem to bazar. Na miejsce dotarliśmy sprawnie. Sam budynek byłem ambasady nie robił żadnego wrażenia. Bardzo mi osobiście zależało by ją zobaczyć, ze względu na film „Operację Argo”. Kto nie oglądał nich pilnie nadrobi. W dłoni trzymałem kartkę z Chomeinim. Postanowiłem ją podpisać i z Polski wysłać do USA do mojego amerykańskiego przyjaciela Steva, byłego ambasadora USA w Polsce, który po powrocie z Polski, był (i nadal jest) główną osobą odpowiedzialną za porozumienie miedzy USA, a Iranem. Wydawało mi się to idealną pamiątką. Tak też się stało bo po powrocie do Polski, kartka szła blisko dwa tygodnie. Sprawiła dużo radości.

Taryfą dostaliśmy się na wieżę telewizyjną. Z wysokości blisko 300 metrów można było podziwiać Teheran, chociaż widoczność tego dnia nie rozpieszczała. Moje oczy robiły się ciężkie jak betony. Byłem też głodny i cholernie zmęczony. Zamówiliśmy jakiś pokarm, a ja skusiłem się na danie kebabopodobne (cholera czy to się pisze razem?) na talerzu podane. Po paru kęsach dania z impetem uderzyłem plastikowym widelcem o danie, łamiąc je i robiąc hałas. Przekroczyłem w sobie moją linię cierpliwości. To danie było obrzydliwe. Zjadłem frytki i miałem wszystkiego serdecznie dosyć.

Na dole czekał na nas Mose. Nasz irański kontakt, który zabrał nas finalnie do sklepu ze słodyczami gdzie kupiłem kilka małych prezentów dla bliskich. Szkoda, że więcej nie mogłem, bo z trudem to co kupiłem, wepchnąłem do plecaka. Wróciliśmy do hotelu, łapiąc może z dwie godziny snu i ruszyliśmy na lotnisko. Tam pazernie zakupiłem jeszcze kilka opakowań irańskiego czaju i wsiedliśmy do samolotu, który planowo o po godzinie drugiej w nocy wyruszył w krótki lot do Baku. Przez dwa dni spałem 3 godziny, a czekał mnie jeszcze cały dzień bez snu. Nawet nie wyobrażacie sobie jak nie chce się wtedy fotografować.

Pożegnałem Iran nocą. Miasto świeciło się milionami małych żarówek. Czułem gdzieś ogromną radość, że wracam do domu przez Baku i Kijów.

Isfahan (cz.2)

























ISFAHAN CZĘŚĆ PIERWSZA 

10.03.2017 (piątek)

Zostawiliśmy bagaże w hotelu i ruszyliśmy na miasto. Na wieczór mieliśmy wykupiony bilet na dalszy odcinek podróży. Cały dzień snuliśmy się po mieście. Można by powiedzieć, że kontynuowaliśmy to co rozpoczęliśmy dzień wcześniej.

Jakiś kierowca taksówki zabrał nas pod szczyt Świątyni Ognia (w wolnym prywatnym tłumaczeniu). Po wdrapaniu się na górę, można było cieszyć oczy przepięknym horyzontem. Hasan, kierowca taksówki zaproponował że będzie czekał, odmówiliśmy, więc odjechał, czego potem żałowaliśmy bo okazało się, że spod tej góry nie było jak wrócić. Staliśmy przy drodze, tuż pod sklepem z zimnymi napojami i po chwili zatrzymał się Hasan, młody chłopak, który w dobrej cenie, zaproponował nam transport do domu. Jego auto wypełnione irańskim rapem i brakiem zawieszenia, odprowadziło nas pod okolice hotelu. W lokalnym barze z amerykańskimi znakami, spełniając marzenie Marcina, zjedliśmy obiado-kolację. Nic specjalnego, ale to znów najlepszy był smak Coli z którą się nie rozstawałem. Jakoś już tak mam, że Colę pijam tylko poza domem. Może podświadomie wierzę w jej leczniczą moc gastryczną. Nie wiem, ale lubię.

Zmęczeni, siedzieliśmy jeszcze w holu hotelowym i czekaliśmy na kolejną taksówkę, która zabrała nas dworzec autobusowy. Znów czekała mnie noc w trasie, noc w autokarze, klasy VIP.

Autokar wyjechał i przyjechał o czasie, co nie było dla nas dobrym rozwiązaniem.

Wszystkie zdjęcia które publikuję z Iranu zrobiłem moim małym dzikusem Fuji x100t. I nie jest to wpis sponsorowany.

KONIEC CZĘSCI DRUGIEJ

Isfahan (cz.1)

















Można by powiedzieć, że znów wszystko potoczyło się swoją wyznaczoną, wcześniej zaplanowaną drogą. Trasa Sziraz – Isfahan minęła dosyć szybko. Mieliśmy na to blisko całą noc, autobus klasy VIP i z wewnętrzną potrzebą łóżka. Im dalej w las tym łóżko stawało się dobrem luksusowym, zawsze wtedy gdy mi go brakuje, gdy mam nieprzespaną noc, myślę o bezdomnych.

Autobus zatrzymał się na sporym dworcu autobusowym. Isfahan znajduje się blisko 300km na północ od Sziraz. Można by powiedzieć, że leży dokładnie w połowie drogi między Sziraz, a Teheranem. O dziwo podróż minęła dobrze, a ja jeśli mogę to unikam autobusów jak ognia. Na szczęście nie mam choroby lokomocyjnej, ale pociąg i samolot wiodą prym, nie wspominając o samochodzie. Na dworcu jak to zazwyczaj bywa, zostaliśmy otoczeni przez stonkę taksówkarzy. Zagadał do nas po angielsku jeden z nich. Za niedużą sumę zaoferował dojazd do hotelu. Widać było jak inni byli wysoce oburzeni, że to właśnie on zgarnął zagranicznych turystów. Tradycyjnie bagażnik był otwarty. Wcześniej dzięki irańskiemu kontaktowi, mieliśmy rezerwację w hotelu Setareh, bardzo blisko najważniejszej części miasta. Hotel o złotych klamkach.

Ponieważ jak to znów bywało, byliśmy wcześniej niż check-in. To jedna z największych zmor. Brudny człowiek, pragnący wody lecącej z nieba. Wykupiliśmy śniadanie i ruszyliśmy na miasto. Była może godzina 8, może 9. Było mi chyba wszystko jedno. Główny plac Naksz-e Dżahan (tudzież Plac Imama) wydawał się pusty. Gdzieniegdzie jakaś czarna kropka przemknęła w oddali, a na środku tuż obok stawu (bez wody) rozstawiał się jakiś festyn o nerkach. Od samego początku zaatakował nas Hassan, który zachęcał do wizyty w jego fabryce kamienia szlachetnego. Wypatrzyłem skrzynkę na listy. Podczas tej podróży poczta to był jeden z moich głównych celów.

Plac Naksz-e Dżahan to ogromna przestrzeń. Wpisany na listę zabytków UNESCO, wybudowany blisko 600 lat temu, ma 512 metrów długości i 159 metrów szerokości. W arkadach mieszczących się po wszystkich czterech stronach, mieści się ogromny bazar o długości blisko 2km. Można tam kupić dywan, but czy słodycz. Plac ten charakteryzuje się dwoma meczetami. Meczet szajcha Lutf Allaha, wzniesiony po wschodniej stronie placu w latach 1603–1619 oraz Meczet Królewski, znajdujący się po południowej stronie placu, zbudowany w latach 1611–1630. Do tego dochodzi jeszcze ogromna brama. Sam plac służy dziś jako główna atrakcja (kiedyś jako miejsce uroczystości królewskich, a także do gry w polo) turystyczna i miejsce odpoczynku dla tego blisko 2 milionowego miasta. Warto też wspomnieć, że Isfahan nosi tytuł miasta polskich dzieci. To w tym mieście znajdowało się około 20 tys. polskich dzieci, które wraz z Armią Andersa opuściły ZSRR.  Ten fakt uświadomiłem sobie dopiero będąc na polskim cmentarzu w Teheranie.