Wagonik metra zatrzymuje się na stacji Pozniaky (Позняки). Zatrzymujemy się chwile na antresoli i patrzymy na peron. Chociaż pozornie stacja może wydawać się stara i mało atrakcyjna to ja chwilę rozkoszuję się jej wyglądem, prostotą i napisem z nazwą stacji. Tuż przy wyjściu ze stacji metra znajduje się „Puzata Hata” to sieciówka, coś jak bar mleczy gdzie za niecałe 10 złotych można wyjść sytym i zadowolonym, a w obecnym czasie także ogrzanym. Ta lokalizacja jest efektem dwóch rzeczy. Po pierwsze nazwa stacji padła w wyniku losowania, po drugie z lewej strony miasta, blokowiska idealnie pasowały na miejsce, które obowiązkowo trzeba było posmakować w Kijowie. Co? Oczywiście wielkie blokowiska, pełne „szarej płyty”. To miód na moje serce. Jesteśmy po prawej stronie miasta, za Dnieprem.
Blokowiska to temat, który doskonale pielęgnuje moją wyobraźnię. Dlaczego? Wystarczy, że spojrzycie na fotografię nad tym tekstem. Wielka ścian pełna małych okienek. Nawet nie chcę ich liczyć. Kiedy tak patrzę na ścianę, zamykając ją w wizjerze aparatu, zaczynam rozmyślać, wyobrażać sobie, że każde okno to inna historia. Zwykli ludzie, tacy jak wszędzie z tymi samymi problemami. Takimi jak moje, jak Wasze, jak sąsiadów z góry i za ściany. Zwykłe życie, czasem szare, nudne, czasem bolesne, problematyczne, a czasami pełne szczęścia i błogości. Ot zwykły blok. Ja jednak przenikam bezkarnie przez te wszystkie okna, lecę z prędkością światła między jedną, a drugą klatką i widzę zwykłość i realność, to co chyba w życiu lubię najbardziej. Realizm. Nikt jednak nie mówi, że połączenie dwóch rzeczy realistycznych, realnych, istniejących tu i teraz musi powodować racjonalne historie. To chyba największe piękno. Takie budowanie historii z klocków. Każdy klocek taki sam kształtem, kolorem różnym, ale dopiero z dystansu widać jak abstrakcyjne może być to połączenie, zawarte w jednej całości.
Takie codzienne życie niesie za sobą dotyk rzeczy, zapach rzeczy. Widzę i czuję to za każdym razem. Chciałoby się namacalnie wejść w każdą z tych małych historii, książek, opowiadań. I tak też się stało. Postanowiłem wejść na jedną z betonowych płyt, na górce usypanej z ziemi, pełnej błota. Przypomniało mi się czasy kiedy dorastałem na Ursynowie. Pod moim butem coś zaiskrzyło, gdzieś w oko się rzuciło dziwny blask. Po moim butem ukazała się karta pamięci. Brudna, zakurzona niczym stary negatyw. Taka archeologia fotograficzna. Kiedyś odkrywało się stare negatywy, dziś karty pamięci. Ta karta ma wymiary 11 na 15 milimetrów. Wrzuciłem ją do kieszeni i dopiero będąc w domu odtworzyłem jej zawartość.
Fotografie. Datowane od 1 kwietnia 2010 do sierpnia tego roku. W jednym z katalogów było 31 fotografii. To cała zawartość tej karty. Na większości zdjęć widać małe dzieci i podejrzewam, że są to wnukowie tej dwójki starszych ludzi. Odkrycie takich fotografii wydaje się jak przeniknięcie do czyjegoś życia, całkiem bez konsekwencji, zostawiając więcej pytań niż odpowiedzi.
Uwielbiam takie fotografie. Proste nie skażone żadnymi filtrami świadomości tworzenia.