Strona główna » Fotografia

Tag: Fotografia

Indywidualny kurs fotografii!

Indywidualny Kurs Fotografii Cyfrowej i mobilnej
Miło mi zakomunikować, że od dziś można zapisywać się na indywidualny kurs fotografii cyfrowej i mobilnej, który będę miał zaszczyt prowadzić. Wszystkie informacje znajdziecie tutaj:

robertdanieluk.com/kursfotografii

Taki kurs ma wiele zalet. Każdy z nas fotografuje, każdy widzi jak inni fotografują, ale często bywa tak, że ograniczenia sprzętowe, a także umiejętności po prostu kuleją. Taki kurs to świetna rzecz jeśli chcecie się rozwijać, zrozumieć, a także cieszyć się fotografią. Możecie go odbyć osobiście, albo podarować go komuś bliskiemu! :)

W przyszłości planuję także zorganizować wyjazd za naszą wschodnią granicę. Czaj, aparat, rozmowy i dużo przygód. Mam nadzieję.

Pozdrawiam Was
Robert Danieluk

[Kazachstan] Ałmaty – Astana (Nur-Sułtan)

Zabraliśmy nasze rzeczy z hotelu i taryfą ruszyliśmy na dworzec kolejowy w Ałmatach. Po południu czekał na nas nocny pociąg do Astany. Grzesiek wcześniej kupił nam bilety klasy lux. Nigdy wcześniej nie miałem okazji podróżować taką klasą. W pociągach na wschodzie można wyróżnić kilka klas. W pociągach z łóżkami są cztery klasy. Dokładnie wygląda to tak:

1 klasa (luks) – zamknięte przedziały z umywalką, po dwa łóżka w każdym
2 klasa (kupe / CB) – zamknięte przedziały, po cztery łóżka w każdym
3 klasa (plackarta) – boksy bez drzwi po 6 łóżek (4 „kupiejnyje” i 2 boczne) i 6 osób, z miejscówkami
4 klasa (obszczij) – boksy bez drzwi 6-8 osób, generalnie wagony jak klasa 3, ale bez miejscówek (siedzi się na łóżkach)

Ja i nasz prowadnik Ali na stacji w Ałmatach.
Ja i nasz prowadnik Ali na stacji w Ałmatach.

Od kiedy pamiętam kolej zawsze mi się podobała. Przez tyle lat życia udało mi się nią zrobić już kilka kilometrów. Ci którzy śledzą mojego bloga wiedzą, że w 2011 roku jechałem Koleją Transsyberyjską na trasie Irkuck – Moskwa. Przez blisko 82 godziny, pokonałem 5185 kilometrów. Pociągi dalekobieżne, nocne na wschodzie, gdzie temat jest mi doskonale znany to zawsze myśl o podróży, cieszy. Chociaż taka noc może nie jest przespana bo zamiana stabilnego łóżka na trzęsącą się pryczę jest dziwne, ale ta dziwność jest przyjemna.

Nasz pociąg relacji Ałmaty – Astana (Nur-Sułtan), miał do pokonania 1200 kilometrów w 13 godzin. Każdy wagon na wschodzie ma swojego opiekuna. Naszym był młody Ali z którym miałem okazję chwilę pogadać. Do dziś widzę, że obserwuje moje zdjęcia na Instagramie. Kto wie może jak człowiek kiedyś wróci do stolicy Kazachstanu to spotka się z Alim? Podróż takim pociągiem ma swój ryt, jak stukot kolejowych kół. Na początku prowadnik sprawdza dokumenty i bilet. Mówi jaki przedział mamy zająć. Często bywa tak, że jak tylko pociąg ruszy to prowadnik zabiera bilet i oddaje go nam tuż przed stacją końcową. Porządek musi być, a odjazdem pociągu możemy sobie nastawić nasz zegarek.

Przedział klasy lux w kazachskich składach to dwa łóżka, łazienka z toaletą i prysznicem. Na początkowej konfiguracji zamiast dwóch łóżek są dwa fotele. Można poczuć się tu jak w statku kosmicznym. Gdy tylko zachce nam się spać to naciskamy przycisk i przychodzi prowadnik, który rozkłada łóżka. Trwa to może dwie minuty. W przedziale jest dużo fajnych małych udogodnień. Schodki za jednym kliknięciem, rozkładają się ze ściany i można wejść na górną pryczę.

Na dużą uwagę zasługuje tu łazienka. Tak jak pisałem miałem pierwszy raz kontakt z czymś takim. Miałem już umywalkę w przedziale, ale nie całą łazienkę. Skorzystanie ze wszystkich jej udogodnień to był mój obowiązek. Samo korzystanie z toalety jest czymś dziwnym. Po pierwsze trzęsie i organizm tego nie ogarnia bo jest absolutnie nie przyzwyczajony do tego typu atrakcji, ale da się przyzwyczaić. W podróży Transsibem było trochę inaczej. Przy długiej podróży organizm się przestawia i jest bardziej otwarty na nowe doznania. Zresztą tamta podróż mnie bardzo zmieniła, rzecz jasna w pozytywnym znaczeniu tego słowa.

Tuż obok naszego przedziału był lokalny Wars. Przedział wagonu otwiera się specjalną kartą z dziurkami. Można zatem bez stresu zostawić graty i ruszyć na wycieczkę po pociągu czy do restauracyjnego. W Ałmatach było około 7-8 stopni. Gdy do przedziału wrócił Szymon, zajął górną pryczę. Za wybór miejsc odpowiedzialna była moneta, która w rzucie zadecydowała kto gdzie śpi. Przyznam, że w takim wypadku i góra i dół była fajna. W przypadku gdy będziecie mieli opcję wyboru, dół bywa lepszym rozwiązaniem. Po pierwsze można siedzieć, a nie wisieć po drugie w klasie kupe i placek, bagaż można chować pod łóżko do skrzyni. Nocą śpi się na swoim. Gdyby ktoś chciał nam coś podebrać to musiałby nas podrzucić.

Zasnąłem z trudnem. To wina tego, że dawno nie podróżowałem nocą sypialnym. Ostatni raz była to podróż Kijów – Lwów, jesienią 2015 roku. Za każdym razem gdy pociąg się zatrzymywał to człowiek się wybudzał. Im bliżej Astany tym temperatura spadała. Gdzieś na trasie pojawił się nawet śnieg. Nad ranem spało się już dobrze, ale świadomość, że trzeba wstawać nie była zachwycająca. To był też dobry moment by wstać i się wykąpać. Poczułem się jak Danielukov. Sowiecki kosmonauta lata 80-tych. Kąpiel to prawdziwa uczta dla ciała, ale dla głowy to kolejny element fermentu? Dlaczego? Bo po nocnej podróży człowiek wysiada czysty…frapujące uczucie! Nowe! Chyba wszystko czuliśmy to samo.

Stacja Astana, a dziś Nur-Sułtan. Dosłownie kilka dni po naszym powrocie Prezydent Nursułtan Nazarbajew podał się do dymisji (nazwijmy to tak) i władze Astany zmieniły nazwę na Nur-Sułtan. A co, kto im zabroni? Przywitał nas mróz. Mój elektryczny termometr wskazywał -10, może -14. Było cholernie zimno. Chcieliśmy na stacji zostawić nasze plecaki i ruszyć na zwiedzanie miasta. Wieczorem czekał nas lot Astana – Budapeszt. Pani z przechowalni powiedziała, że się nie da. Co się nie da? Zostawić bagaży jeśli nie mamy biletu kolejowego. No to kupiliśmy bilety do Karagandy po 6 zł od osoby i Pani przyjęła nasz bagaż. Na dole w tej zimnicy północnego Kazachstanu czekał na nas kierowca, który z zepsutym prędkościomierzem (pokazywał 220km/h) zawiózł nas do centrum.

Cieszyłem się, że tu jestem. Tak szczerze. Pierwszym celem było centrum handlowe Khan Shatyr, które wyglądało jak wielki namiot. Byliśmy tymi, którzy z tłumem pierwszych klientów czekali na wejście. Chłopaki zjedli śniadanie i wypiliśmy czaj. Ja jadłem tyrolską. Specjalnie na ten moment trzymałem ją tyle kilometrów. Była pyszna. Bo ona smakuje tylko w drodze. Daleko od domu.

Ten dzień spędziliśmy na głównym bulwarze Astany, bulwarze Nurzhol. Hmmmm….ciężko mi opisać dokładnie co czułem. Przerysowane miasto, pełne nowych wieżowców i całej plejady kiczowatego gustu. Wszystko zakończone majestatycznym Pałacem Prezydenckim. Po środku wieża Bäjterek. 105 metrów. Projektantem był Norman Foster, znany jako autor kilku fajnych miejsc m.in. w Warszawie. Sama wieża jest fotogeniczna, ciekawa, strzelista. Pasowała do tego całego kiczowatego krajobrazu i chciałbym tu wrócić za ciepłych dni. Jeden dzień w Astanie to może być trochę za mało, ale może właśnie ograniczona ilość godzin w danym miejscu, pozwoli nam pozostawić taki smak na dłużej? Jakieś niedopowiedzenia, które za drugim razem burzą nam ten piękny sen, wyobrażenie? Nie wiem. Nie znam odpowiedzi na to pytanie, które często sobie zadaję.

Przed podróżą na lotnisko odwiedziliśmy uzbecką knajpę i ruszyliśmy na nasz wieczorny lot do Budapesztu. Tak zaczął się nasz powrót do Polski.

Wyjazd był wyborowy. Po pierwsze ekipa. Bez odpowiednich ludzi, kompanów czy kompana nie ma dobrej podróży. To ludzie nadają jej klimat. To oni są podczas drogi Twoją najbliższą rodziną. To w nich ma się wsparcie i poczucie bezpieczeństwa. Po drugie miejsca, ale o tym już opowiadają fotografie. Jestem wewnętrznie dumny z siebie, że tam byłem, że na mojej liście marzeń, odznaczyłem kolejne miejsca. Już gdzieś na horyzoncie pojawiły się rozmowy o kolejnej podróży. Ta sama ekipa i ten sam, od lat zawsze kierunek: na wschód.

Po trzecie i na sam koniec. W podróżowaniu najważniejsze tuż obok drogi jest myśl, że mamy gdzie i do kogo wrócić.

Porto /3/ Ocean Atlantycki

Ostatni dzień w Porto to spotkanie z wielką wodą. Atlantyk jest dosłownie na wyciągnięcie ręki. Można tam dojechać tramwajem, a jeśli ktoś jest uparty to i można dostać się tam za pomocą nóg, ale uwierzcie mi, szkoda na to czasu. My skorzystaliśmy z opcji dojazdu do portu za pomocą metro-tramwaju bo jeśli nazwiemy metrem tramwaj, który ma stację pod dachem to nadal jest to tramwaj. Za blisko 6 złotych ocean jest przed Wami, no chyba że wykupicie bilet na tramwaj zabytkowy wtedy trzeba wyłożyć blisko dwa razy więcej.

Wcześniej jednak postanowiliśmy odwiedzić lokalny bazar Mercado do Bolhão, który mieścił się kilka minut spaceru od naszego miejsca zamieszkania. Ta klimatyczna przestrzeń wypełniona mgłą to także dobre miejsce na zakup pamiątek z podróży. Na parterze jest wiele takich stoisk gdzie możecie kupić wszystko to co jest do kupienia w miejscach pełnych turystów za połowę ceny. Jeśli jesteście zauroczeni azulejo to też rzecz jasna możecie kupić te przepiękne zdobienia kafelkowe na różnych przedmiotach. Bazary to zawsze dobre miejsce by zaoszczędzić parę €. Też proszę nie wyrobić sobie zdania, że jestem sknerą, ale mam w sobie tak zakorzenioną doktrynę DiT (Dobrze i Tanio), że czynienie oszczędności w podróży to jeden z jej elementów. Oczywiście nie na wszystkim da się coś urwać, ale jeśli piękny spacer na bazar zaowocuje nowym magnesem na moją lodówkę, a za to co zaoszczędzę mogę jechać nad ocean to właśnie jest to. DiT! :)

Port kojarzył mi się z Gdynią. Na przeciwko przystanku Mercado znajdowała się rybna hala targowa, sam nie wiem dlaczego ale takie hale i bazary mnie przyciągają, może dlatego że takie miejsca są pełne ludzi, ciekawych towarów, stworzeń i możliwości do zrobienia kilku fotografii. Po przyjęciu odpowiedniej dawki zapachu ryb ruszyliśmy na plażę. Spacer od przystanku do miejsca gdzie ocean łączy się z rzeką to blisko 5 kilometrów. Muszę przyznać, że ta droga wydawała mi się strasznie długa, a ilość przystanków na smakowanie widoków bardzo wydłużyła nasz spacer. Coś magicznego jest w horyzoncie wody, szczególnie tak dużej. Po drugiej stronie Ameryka. Jedyne miejsce poza Polską gdzie mógłbym żyć.

Góry i woda dają spokój, nawet jeśli wzburzone są fale oceanu. Miałem dziwne wrażenie, że ten spokój udziela się wszystkim. W parku blisko linii tramwajowej mieściła się publiczna toaleta. Po jednej stronie męska, po drugiej od strony rzeki damska. Wejście do jej wnętrza było podróżą w czasie i miejscu. Nie napiszę gdzie i kiedy, bo to trochę trudne, ale niech będą to lata 50-te, chociaż przyznam, że nie mam pojęcia jak one wyglądały właśnie tutaj w Portugalii. Po wyjściu z mojej kabiny, na środku pomieszczenia łączącego wejście do budynku z umywalką i wejściem do innych kabin, mieścił się pisuar, taki wysoki gdzie kilku Panów jednocześnie może oddawać mocz (co za słowo!). Przy pisuarze stał starszy mężczyzna, który gdy mnie zobaczył spojrzał na mnie. W jego ustach było pełno dymu z cygara, które trzymał w prawej dłoni, a lewą trzymał swój interes. Nie patrzę nigdy w męskich toaletach na facetów którzy sikają, bo sam tego nie lubię, męska część moich czytelników chyba wie o czym mówię, ale ta scena była jak film! Jakiś spokój wypełnił całe to pomieszczenie, a ja po wyjściu poczułem wewnętrzną ulgę i spokój. Czułem, że odpoczywam mimo kilometrów w nogach.

Zabytkowy tramwaj linii numer 1, zawiózł nas do Riberii, gdzie zakończyliśmy spacer słuchając muzyki nad brzegiem rzeki. Ogromna ilość słońca, jaką przyjąłem czyniła mnie tak nasyconym, że miałem ochotę zwyczajnie położyć się na ławce i zasnąć…

Następnego dnia czekał na nas pociąg do Lizbony.