10.03.2017 (piątek)
Zostawiliśmy bagaże w hotelu i ruszyliśmy na miasto. Na wieczór mieliśmy wykupiony bilet na dalszy odcinek podróży. Cały dzień snuliśmy się po mieście. Można by powiedzieć, że kontynuowaliśmy to co rozpoczęliśmy dzień wcześniej.
Jakiś kierowca taksówki zabrał nas pod szczyt Świątyni Ognia (w wolnym prywatnym tłumaczeniu). Po wdrapaniu się na górę, można było cieszyć oczy przepięknym horyzontem. Hasan, kierowca taksówki zaproponował że będzie czekał, odmówiliśmy, więc odjechał, czego potem żałowaliśmy bo okazało się, że spod tej góry nie było jak wrócić. Staliśmy przy drodze, tuż pod sklepem z zimnymi napojami i po chwili zatrzymał się Hasan, młody chłopak, który w dobrej cenie, zaproponował nam transport do domu. Jego auto wypełnione irańskim rapem i brakiem zawieszenia, odprowadziło nas pod okolice hotelu. W lokalnym barze z amerykańskimi znakami, spełniając marzenie Marcina, zjedliśmy obiado-kolację. Nic specjalnego, ale to znów najlepszy był smak Coli z którą się nie rozstawałem. Jakoś już tak mam, że Colę pijam tylko poza domem. Może podświadomie wierzę w jej leczniczą moc gastryczną. Nie wiem, ale lubię.
Zmęczeni, siedzieliśmy jeszcze w holu hotelowym i czekaliśmy na kolejną taksówkę, która zabrała nas dworzec autobusowy. Znów czekała mnie noc w trasie, noc w autokarze, klasy VIP.
Autokar wyjechał i przyjechał o czasie, co nie było dla nas dobrym rozwiązaniem.
Wszystkie zdjęcia które publikuję z Iranu zrobiłem moim małym dzikusem Fuji x100t. I nie jest to wpis sponsorowany.
KONIEC CZĘSCI DRUGIEJ