Strona główna » Wojna » Strona 2

Tag: Wojna

Ukraina: Zobaczyć “Ruski Mir” – Borodzianka

Pociąg Lwów – Kijów. Wygodne przedziały i ta świadomość, że jeszcze 8-9 godzin podróży i będzie człowiek u celu. Wagon pełny, a pociąg rusza o czasie, dociera na miejsce docelowe o czasie. Gdyby nie olejone taśmą szyby, czułem się jak late 2019 roku. To ostatni znany mi rok kiedy wszystko można było planować i co więcej być pewnym tego co się będzie dziać. Potem każdy z nas wie co się działo. Tak bardzo tęskniłem za wschodnimi pociągami.

Na dworcu kolejowym w Kijowie kontrola dokumentów. Każdy posłusznie pokazuje swoje dokumenty. W wersji cyfrowej, papierowej. Pokazujemy polskie paszporty, żołnierz sprawdza dane, nasze twarze, pieczątkę wjazdu, nie zadaje żadnych pytań. Tak jak jego karabin maszynowy. Przyjechaliśmy tu w dobrych zamiarach.

Noc w Kijowie przychodzi zawsze o tej samej godzinie. O 23:00 kiedy rozpoczyna się do 5 rano godzina policyjna. Wychodzić można tylko gdy posiadamy odpowiednie kwity lub gdy udajemy się do schronu. Około godziny drugiej moja aplikacja zawyła jak szalona, jej dźwięk jest straszny. Szczególnie gdy człowiek śpi, mocno śpi. Dawid jej nie włączył, ale po chwili zza okna zaczęły wyć miejskie syreny. Czas do schronu. Nasz był blisko i było to przejście podziemne pod Majdanem, Placem Niezależności w samym sercu Kijowa. Planowałem to miejsce jako baza noclegowa z myślą, że pod nami jest stacja metra, ale na czas wojny jest ona wyłączona z użycia. Alarmu nigdy nie ignoruję.

Dźwięk z aplikacji “тривога” (po polsku oznacza lęk). W rzeczywistości jest strasznie głośna. Tu nagrałem laptopem aplikację.

Los czuwa nad człowiekiem. Dwa dni wcześniej dostajemy kontakt do kuzyna mojego przyjaciela ze Lwowa. W zasadzie gdyby nie on, moje zaangażowanie w całym temat nie było by aż tak intensywne. Rano szykujemy się z Dawidem i dostaję telefon. Za godzinę będzie nasz przewodnik, żołnierz, zabierze nas na teren który był okupowany przez Rosję, będę ich nazywał tutaj raszystami. I tutaj w ogóle nie da się być obiektywnym. Ciężko.

Jadąc do Kijowa mieliśmy plan, ale opierał się on o dosyć utrudniony transport, dlatego też N. spadł nam jak z nieba. Dosłownie. Oczywiście do wszystkich tych miejsc można się dostać lokalnym transportem, ale jedzie się długo, a częsteostliwość kursowania nie jest pomocna. Braliśmy to pod uwagę. Miałem także przygotowaną mapę kluczowych miejsc.

Nasze mieszkanie w Kijowie ogromne. Trzy pokoje, kuchnia łazienka. Z balkonu widok na Majdan. W niskiej cenie jak nigdy. Wiadomo. Z mojej sypialni widok na Hotel Ukraina w którym spałem w 2017 roku w drodze do Teheranu. Majdan jest dla mnie symboliczny i sentymentalny. To było pierwsze miejsce jakie widziałem w Kijowie w 2008 roku w drodze na Krym, kiedy byłem tutaj pierwszy raz. Rok później siedziałem tam znowu, czekając na zbliżającą się noc, a rankiem pojechaliśmy do Czarnobyla. Chciałbym tam wrócić i tak wracam co rok, ale dziś ciężko powiedzieć kiedy będzie można tam bezpiecznie i realnie wrócić. Zona ciągle mnie woła, słyszę jej głos. Tego wyleczyć się nie da. Radiacyjna miłość. Kto raz tam był wie, że wrócić musi.

Tego dnia ruszyliśmy do Borodzianki (Бородянка, Borodianka). Miasta oddalonego od centrum Kijowa o 45 kilometrów w linii prostej. W 2020 liczyło około 13 tyś. mieszkańców. Miasto jednej głównej ulicy.


Dziś niestety nie wiem ile osób tam nadal jest i też ile wróciło o ile miało do czego wracać. Nie czuję się na tyle by dokładnie opowiadać o tym co tam się wydarzyło i jaki przebieg miała wojna w tym miasteczku, dlatego też odsyłam do świetnego artykułu na Wikipedii o bombardowaniu miasta. Miasto to doznało ogromnych zniszczeń i chyba nie było w tym żadnego przypadku, że to właśnie ono było pierwsze. Nim jednak dojechaliśmy do miasta, N. pokazał nam cmentarzysko ruskiej techniki między Kijowem, a Buczą. I tu powiem Wam, że jak tylko to zobaczyłem to miałem ciarki na całym ciele. Nie mogłem też się powstrzymać od pogrzebania w ziemii bo leżało tam o dziwo jeszcze trochę ciekawych rzeczy. N. mówił że i tak wybrane wszystko co lepsze. Przez najbliższe dni miałem tak czarne paznokcie, że dopiero po powrocie udało mi się je doczyścić.




W drodze na to miejsce krajobraz zaczął się diametralnie zmieniać . Obrazy widziane w Internecie stawały się namacalnym widokiem. To jest właśnie to “coś” co bardzo chciałem doświadczyć, poczuć. Tu spalona stacja paliw, jakieś wielkie hale, spalone i położone blachy. Tu ostrzelany dom, a przy drodze napis “MINY” z groźną czaszką, narysowaną tuż obok. Kijów jest jeszcze pozorną oazą spokoju, ale kiedy tylko przekracza się jego granicę (jest tutaj blokpost czyli po prostu punkt kontrolny pod kontrolą żołnierzy), wchodzi się w strefę wojny. Wojny która swoje piętno odcisnęła na pokoleniach, a trwała niecałe 1.5 miesiąca. Tak mniej więcej można to opisać.

Samochód jechał dalej. N. pokazuje nam bezimienne miejsca, których nigdy nie widziałem. Droga w lesie. Taka jak każda inna. Tu dom. A tu ślad. Tu chłopaki z armii ukraińskiej wysadzili czołg. Dalej to samo. Są tylko ślady i wryte w pamięci N. który co chwilę ponosi się emocjom, wspomnieniom, a wtedy nie jesteśmy już w stanie rozumieć o czym opowiada. Myślę, że nie trzeba nawet próbować nam tego zrozumieć. Gdzieś podświadomie, siedząc, mając obok siebie szyby auta, czuje że jestem w jakimś żywym muzeum wojny. Zamknięty. Świadomie się od tego odcinam, chociaż wiem, że mnie to złamie.

Samochód jechał dalej. Nie grała żadna muzyka, a ja z każdym kilometrem milczałem w sobie bardziej. Co chwilę tylko z moich ust wychodziło tylko te kilka słów. Masakra. Dramat. To straszne. Widok zniszczonych domów, a w zasadzie wszystkiego co człowiek tam może sobie wyobrazić jest trudne do opisania. Uwierzcie mi. Czułem, że zamykam się w sobie by jak najmniej dostawać odłamkami miejsc i historii, którymi raczył nas N. I to było bardzo ważne bo bez kontekstu wiele miejsc było totalnie nieznanych, chociaż wiem, że za każdą dziurą w płocie, oknie, fasadzie, samochodzie kryje się ludzki dramat. To już dawno zrozumiałem, ale dopiero tutaj jest to fundament. Wiele osób ignoruje to, dlatego też zwyczajowo nie da się czytać komentarzy ludzi w socialmediach, którzy całymi swoimi duszami leją szambo. Łatwiej nie rozumieć jak myśleć. Łatwiej się poddać bzdurom.

Wiele drogowskazów jest zniszczonych, zamalowanych czy zasłoniętych. Tak działali ludzie by odciąć raszystów od sprawnej nawigacji. Przy drodze widnieje napis Бородянка. Dojechaliśmy. Zaniemówiłem.

Ulica Centralna. Przy niej mieści się wszystko to co potrzebuje miasto do życia. Moim oczom ukazują się bloki z szarej płyty, sowieckie, jakich wszędzie pełno, jakie lubię fotografować. Spalone. Zniszczone z zawalonymi klatkami schodowymi. Kątem oka widzę jak na ścianie jeszcze coś wisi. Tu była łazienka, widać nawet muszlę klozetową i pralkę. Reszty nie ma. Przepaść.

Nasze auto jedzie normalną prędkością, ale ja widzę wszystko w zwolnionym tempie. Moje oko szybko zbiera jak największą ilość obrazów, miejsc, chwil. Czułem się, że więcej tego miejsca nie zobaczę. Było to dziwne uczucie. I nagle dojechaliśmy pod miejsce szczególne. Miasteczko kontenerowe zwane przez Ukraińców modulary. Zostało to ofiarowane przez Polskę. Na betonowym murze ktoś namalował flagi Polski i Ukrainy.

Polskie miasteczko kontenerowe w Borodziance na Ukrainie

Miasteczko kontenerowe składa się z wielu segmentów. Łazienki rzecz jasna i pokoje z piętrowymi łóżkami. Stołówka, pralnia i miejsca do życia. W spokoju. Dla tych którzy zostali, przeżyli i nie mają gdzie uciekać. Na kontenerach napis, który wzrusza, który powoduje, że jestem cholernie z nas dumny:

#PolandFirstToHelp

Nieśmiało wchodzę do środka. Wchodzę jedynie do łazienki, resztę zobaczę w innym miasteczku. To dziś jest czyjś jedyny dom. Kręcimy się w najbliższej okolicy i N. otwiera nam jakąś bramę i widzimy miejsce w którym stacjonowali raszyści. W oczy rzuca się rozwalony karton po ruskiej racji żywnościowej i cholerny brud. Wszędzie puste butelki po alkoholu. N. mówi że ma pracę, żebyśmy spacerowali po mieście. Że nie może dalej nam towarzyszyć.

Jadąc na Ukrainę starałem się o akredytację jako freelancer, niestety została ona odrzucona, a na legalny dupochron nie miałem już czasu, chociaż prowadziłem rozmowy z Polskim Radiem. Papierologia zabija wszystko więc jadąc tam nie miałem ze sobą żadnego papieru, jedyny to polski paszport. Jednak obecność N. to była najlepsza akredytacja jaką tylko można mieć na tym terenie. Nieśmiało muszę tu dodać, że dobro wraca i wróciło. W przypadku jakiejś kontroli, N. powiedział że mamy do niego telefon i on wszystko załatwi. Podczas całego pobytu (nie licząc blokpostów – może o tym napiszę kiedyś) nie byliśmy kontrolowani, obwieszeni sprzętem, może budziliśmy ciekawość. Zresztą nie ważne gdzie się jest i tak to jakoś przyciąga oczy, chociaż zawsze staram się nie rzucać w oczy. Nigdy i nigdzie. Na moim plecaku flaga Polski, a obok jeszcze jedna Polski i Ukrainy.

Ulica Centralna. Na mapie przedstawiłem miejsca, które fotografowałem. Jak widać, wszystko mieści się przy głównej ulicy. Doskonałym narzędziem do zapamiętywania lokalizacji jest telefon, a właściwie zdjęcia, które zapisują w sobie wszystkie te geolokalizacje. Potem bardzo to ułatwia weryfikację miejsc.

Fotografując skupiałem się na zniszczeniach, właściwie to one były głównym punktem, zadaniem tego wyjazdu. Postanowiłem, że będzie to dokumentacja tego co pozostawili po sobie raszyści. Oglądanie tych miejsc, przenikanie w ich przestrzeń nie było łatwe. Obserwowanie miejsc dramatu niewinnych ludzi, którzy zginęli bo tam po prostu mieszkali. Bo ich miasto było na drodze do Kijowa. Wystarczy wejść w artykuł na Wikipedii i zestawić to z miejscami, a zwyczajnie odejmuje mowę.

“Niektórzy mieszkańcy ukrywali się w piwnicach przez 38 dni. 26 marca 2022 r. Rosja, odparta z Kijowa, stopniowo wycofywała się z regionu, by skoncentrować się na Donbasie. Burmistrz Borodzianki powiedział, że kiedy rosyjski konwój przemieszczał się przez miasto, rosyjscy żołnierze strzelali przez każde otwarte okno. Oszacował, że zginęło co najmniej 200 osób.”

/Stój strzelają/
/Strój miny/

Człowiek wchodzi do czyjegoś mieszkania, na tapczanie leżą książki, albumy, dziecięce zabawki i od razu w głowie układa się jakaś historia. W kuchni otwarty słoik z ogórkami, a wszystko pełne odłamków szkła. Niczego nie dotykam, nic nie zabieram, fotografuję w ciszy. Bo cisza jest tu okrutna. Podchodzę do okna i przez brak szyby wpada przeciąg, gorącego letniego, niewinnego powietrza. Za oknem piękny widok na łąkę i oddalone drzewa. Dopiero mój ruch uświadamia mi, że jestem w mieszkaniu które zostało ostrzelane. Widzę zdjęcie ze ślubu, jakiś przełom lat 80/90. To pewnie mieszkańcy tego mieszkania. Na sznurku w łazience od lutego suszy się pranie, a na haku w przedpokoju wisi jakaś kurtka. Fotografuję to dokładnie, a tak mi się wtedy wydawało i wychodzę. Delikatnie przymykając drzwi. Zapisuję w głowie wszystko by potem o tym myśleć, przepisać to tutaj, opowiedzieć komuś czym są ślady prawdziwej wojny.

Ten budynek miał takich klatek schodowych może trzy, cztery. Jednej nie ma. Po prostu nie ma. Zostały tylko drzwi do niej, a reszty mieszkań nie ma. Tu musiała uderzyć rakieta, inna bomba, czyste zło, grzebiąc ludzi na zawsze. A ja stałem obok w czyimś mieszkaniu. I w tym wszystkim przerażało mnie tak wiele rzeczy, a wszystko to nie miało miejsca 70 lat temu tylko wiosną, a ja byłem latem.

Idąc dalej ulicą dotarłem do krawędzi miasteczka, tam kolejne zniszczone zabudowania, a w oczy rzuciły mi się dwie rzeczy. Zniszczona restauracja, którą ktoś pewnie już nigdy nie odbuduje, a obok jakaś filia banku, gdzie dwóch mężczyzn wzięło się na poważnie za odbudowę stalowej konstrukcji. Stałem obok nich i fotografowałem zniszczone zabudowania, widać w moim wizjerze, w mojej klatce bezpieczeństwa kawałki czyiś mieszkań. Tu empatycznie widziałem siebie, który w chwilę traci wszystko. Ta myśl nie pozwala mi się uwolnić, ale też nie broniłem się przed tym. Widziałem, że tak właśnie musi być.

Ulicą Centralną jadą czołgi, ja ich nie widzę, ja je słyszę, a trudno tych bestii nie czuć. Zdążyć ich sfotografować nie mogłem, a po drugie trzymając się zasad fotografować ich nie wolno. Chociaż zobaczyć, ale nie mogłem bo stałem przed kolejnym budynkiem. Przed wejściem na klatkę schodową jakieś zimowe ubrania dla dzieci. Za moimi plecami przygniecione auto i rozwalony dom jednorodzinny. Między budynkami wielka dziura od uderzenia rakiety. Snujemy się między tymi ruinami, fotografuję, zaglądam tu i tam, za każdym razem patrząc po czym idę. Tu największe niebezpieczeństwo. Trzeba bardzo uważać po czym się chodzi i gdzie się chodzi. Jeszcze na wielu budynkach widnieją napisy “Uwaga miny!” bo przecież raszyści, zostawili po sobie ogrom min. O tym jeszcze napiszę. I przyglądam się jak zawalony garaż zniszczył samochód. Zaglądam do środka, leżą jakieś rzeczy. Idziemy dalej. Oczywiście można tu pisać i pisać, a nawet opowiedzieć o tym jak pod klatką stał spalony samochód, ale od tego zawsze są fotografie. One są wyznacznikiem naszej pamięci i naszej prawdy. Hałas.

Ulicą jadą dwa wozy opancerzone, huk silników, na nich siedzą żołnierze, powiewa flaga Ukrainy. Żółć letnich pól i błękit nieba. Macham im, oni machają mi. Bo chociaż jestem Polakiem, wiem że Ci faceci (kobiety też), walczą także o nas i za nas. To nawet nie podlega dyskusji. Ciarki idą po ciele. Moja głowa zapycha się totalnie. Kolejne zabudowania i charakterystyczne “V” na płotach, budynkach, ścianach. Jak zapewne wiecie, najbardziej znana jest literka “Z”.

  • Z — “siły wschodnie”
  • Z (w kwadracie) — “siły z Krymu”
  • O — “siły z Białorusi”
  • V — “piechota morska”
  • X — “czeczeńcy”
  • A — “siły specjalne”

Docieramy do naszego punktu zero. Tam N. mając jeszcze do obgadania z innymi żołnierzami spraw wiele, odsyła nas do punktu gdzie pracują wolontariusze z Turcji. Na tle zniszczonego dużego budynku, bez żadnych słów wydają przepyszną zupę. Słońce praży, zupa smakuje, a tu i tam kręci się jakiś piesek. Wsiadamy do auta i ruszamy zobaczyć nowe miejsce.

Borodzianka, Ukraina Borodzianka, Ukraina Borodzianka, Ukraina Borodzianka, Ukraina Borodzianka, Ukraina Borodzianka, Ukraina Borodzianka, Ukraina Borodzianka, Ukraina Borodzianka, Ukraina Borodzianka, Ukraina Borodzianka, Ukraina Borodzianka, Ukraina Borodzianka, Ukraina Borodzianka, Ukraina Borodzianka, Ukraina Borodzianka, Ukraina Borodzianka, Ukraina Borodzianka, Ukraina Borodzianka, Ukraina Borodzianka, Ukraina

Tej nocy przyjdą pierwsze sny.

24 dzień na Ukrainie

Okolice Kijowa. Ukraina. | Fot. Dawid Markoff

Pisałem. No właśnie za mało piszę, za mało archiwizuję. Tak w zasadzie mogę zaczynać każdy nowy wpis na tym blogu i bić się mocno w moją twarz, że źle to robię. Tak jest i pewnie szybko to się nie poprawi, ale widać taką to przybrało formę.

Do chwili kiedy piszę ten krótki tekst od początku wojny na terenie Ukrainy spędziłem 24 dni. Głównie we Lwowie, ale ostatni wyjazd był potężnego kalibru, jak ten spalony czołg za mną. Na początku sierpnia wybrałem się z Dawidem do Kijowa by sfotografować (moje zadanie) zniszczenia, które są dowodem agresji Rosji. Tutaj mógłbym się porządnie rozpisać, ale wiem że nie jest tu na to miejsce, a dwa niestety nie mam tyle czasu. Wsiedliśmy w busika i pojechaliśmy do Lwowa, a następnego dnia pociągiem do Kijowa. Łącznie blisko 1000 kilometrów z Warszawy do Kijowa. Równo rok temu potrzebowałem na to godzinkę. Dziś zajmuje to dwa dni, no chyba że ma się szczęście i kupi bilet na bezpośredni pociąg do Kijowa. To jeden.

Jadąc do Kijowa nie wiedzieliśmy ile uda nam się zobaczyć, sfotografować, poczuć. I tu spotkało nas szczęście bo trafił nam się (dzień przed wyjazdem do Kijowa) idealny przewodnik, znawca, świadek wojny i kierowca. To dzięki niemu zobaczyliśmy jakieś 150% tego co planowaliśmy, a wiem że nie jest to koniec. Tak jak końca nie ma wojna. Ta wojna siedzi we mnie. Mam wrażenie, że część mojego serca stała się ukraińska. I nawet nie zastanawiam się czy warto zrezygnować, to co robię to mikroskala, ale jest to mój kawałek pola, który mam pod sobą i muszę o niego zadbać.

Podczas pobytu zobaczyliśmy Kijów, uwielbiam to miasto i pamiętam jak rok temu myślałem o tym by zamieszkać tam na miesiąc i skupić się na swoich ciągle odkładanych planach. Jednak od marca 2020 ciężko cokolwiek w życiu planować. Marzyć można zawsze, ile tylko człowiek jest w stanie sobie wyobrazić różnych rzeczy. Mam nadzieję, że to się zmieni. Więcej robienia jak gadania. I teraz udało nam się zobaczyć szereg miejsc, których nazwa wiele mówi: Bucza…Irpień, Hostomel czy Borodzianka. Myślę, że pewne obrazy zostaną ze mną na zawsze. Na żywo pewne rzeczy wyglądają o wiele mocniej niż na obrazku, jest to zrozumiałe ale dopiero wtedy można poznać siebie. Zobaczyć, poczuć, zapisać no i właśnie pokazać. Dlatego też jadąc tam pomyślałem sobie, że materiał ten będę chciał pokazać na wystawie fotograficznej, kilku jeśli będzie to możliwe bo od dekady nie miałem żadnej swojej wystawy. Na 2023 rok coś już planuję, ale tak jak z uzupełnianiem bloga, strasznie żałuję że wiele rzeczy rozbiło się na inne miejsca.

Będę wracał do tego co działo się podczas wyjazdu bo właśnie po to tam pojechałem.

Na fotografii jestem ja, specjalnie się ubrałem, nasz przewodnik, dobry anioł dał mi to wszystko założyć by chociaż na chwilę poczuć więcej i mam nadzieję, że w naszym życiu nie będzie nam dane tak wyglądać.

Chłodna noc

Pierwsze chwile wojny w Ukrainie
24.02.2022, Tbilisi, Gruzja.

Od ostatniego wpisu na moim blogu minęło wiele czasu. To jak bardzo skradł moje serce Instagram, tak mój blog na tym cierpi. Nie zmienia się ten fakt od lat, ale ile radości daje pisanie tu cokolwiek. Dziś pierwszy dzień kwietnia, a mój marzec był miesiącem bardzo ciekawym. Do nadrobienia na blogu mam Charków, Fuerteventura czy Gran Canarię, a także samotną Gruzję. Dużo tego, jednak dziś chciałbym napisać o czymś innym.

24 lutego 2022 roku obudziłem się kiedy jeszcze w Polsce większość osób spała. Byłem w pokoju hotelowym w samym centrum Tbilisi. Włączyłem telewizor, a bardzo to lubię jak jestem gdzieś w obcym miejscu. W domu oglądam mało, a bardzo często bywa i tak, że zapominam o tym, że mamy telewizor. I chociaż już wieczorem coś wisiało w powietrzu to dopiero świt zmienił tak wiele. Jak dwa lata temu, gdy świat powoli poznawał się z koronawirusem. Patrzyłem w telewizor, przewalałem Internet. Bo blisko 24 godzinach od przyjazdu do Tbilisi, moje serce przygasło i dzieje się tak do dziś. I podczas pobytu w Gruzji postanowiłem, że jak wrócę muszę jakoś pomóc. Jestem po prostu Ukrainie to winny. Dlaczego?

Moja pierwsza podróż na wschód to właśnie Ukraina, a właściwie przez Lwów na Krym. Skutki tamtego wyjazdu odczuwam do dziś bo zwyczajnie Ukraina stała się przez te blisko dwie dekady częścią mnie. To trudne do opisania w dwóch, trzech zdaniach i nawet tego nie chcę tu robić. I tak z początkiem marca wróciłem do Polski. Od razu zapisałem się do podjęcia wolontariatu bo w zasadzie nie bardzo mogłem pomóc inaczej. Na pierwszy rzut zapisałem się by pomagać na Dworcu Zachodnim w Warszawie i muszę powiedzieć, że było to doznanie bardzo mocne. Po wielu godzinach pomagania od najprostszych rzeczy po takie które wymagały mocnej fizycznej siły. Ktoś zemdlał, ktoś płacze, piesek się cieszy, ktoś pokazuje mi, że wszystko co tu ma to jedyne co ma bo jego dom przestał istnieć. Inna kobieta pokazywała mi legitymację poszkodowanej przez awarię w Czarnobylu.

Kiedy wracałem w nocy do domu, mając świadomość, że wracam do swojego łóżka, ciepłego, trudno mi było w środku opanować emocje. Oczy się szkliły kiedy widziałem te małe, zmęczone dzieci i ich matki. Kiedy byłem zapisany na kolejną zmianę wolontariacką, dostałem telefon z kolejnego miejsca gdzie się zapisałem i w zasadzie tam celowałem. Mowa o byciu wolontariuszem Polskiej Akcji Humanitarnej. I tak zostałem wysłany do Zosina na kilka dni. Przyznam się, że poczułem lekki stres ale tylko związany czy dam radę. Fizycznie bo równocześnie moje lędźwie się odezwały, a z nimi od kilku lat prowadzę dialog. I tak od telefonu do telefonu, stałem wieczorem na granicy polsko-ukraińskiej, pomagając uchodźcom. Byłem tam jako Robert człowiek, a nie jako Robert człowiek-fotograf, chociaż aparat miałem przy sobie. Jak zawsze. W kieszeni miałem też paszport bo skoro człowiek jest tak blisko to chciałby tam wejść. Chociaż na chwilę. W międzyczasie zrobiłem kilka fotografii. Bez ludzi bo nie miałem zwyczajnie sumienia by ich fotografować. Nie po to tam byłem.

Poprzednia noc była zima. Wróciłem do naszego domku, oddalonego jakieś 20 kilometrów na północ od Zosina. I tu w nocy wydarzyła się rzecz dziwna, którą zapamiętam na bardzo długo. Mianowicie jedna z wolontariuszek wydała mój plecak, pełen bezcennych moich rzeczy obcej osobie z Ukrainy. Spóźniłem się dosłownie pięć minut. Pięć cholernych minut. Nie ukrywam, ale wkurwiłem się okrutnie. Szybkie rozeznanie z którego dowiedziałem się, że plecak dostał starszy Pan. Wolontariuszka myślała, że to dar. Dar kurwa. Samochód oddalił się w nieznanym kierunku. Byłem smutny bo nigdy nie zdarzyła mi się nawet podobna sytuacja. Była jednak nadzieja, mianowicie w plecaku miałem AirTag czyli małą płaską pastylkę, która działa jak nadajnik GPS w pewien ograniczony sposób. By działać musi mieć koło siebie telefon od 15 do 30 metrów. Głównie iPhone, ale chyba i Android równie dobrze działa. Wróciłem do domu i chciałem się jakoś uspokoić. W plecaku miałem mój notes którego od grudnia 2020 roku zapisywałem, wklejałem bilety, karty pokładowe, a taki bilet na tramwaj z Charkowa miał dla mnie wartość ogromną. Dla kogoś to kawałek papieru, dla mnie wspomnienia.

Około 2 w nocy AirTag się odezwał! Szybko przybliżyłem miejsce i okazało się, że jest w Tomaszowie Lubelskim. Jakieś 80 kilometrów od miejsca gdzie byłem. Przybliżyłem i okazało się, że tym miejscem gdzie jest mój plecak to OSiR! Kilka telefonów i udało mi się tam dodzwonić chociaż był środek nocy, ale to nic dziwnego jak w miejscu gdzie śpią ludzie z Ukrainy przed dalszą drogą, musiał być ktoś kto nad tym czuwa. Miła Pani w 40 minut znalazła mój plecak! Wysłałem wcześniej jego zdjęcie i informacje jakie miałem. Matko jak ja się ucieszyłem! Okazało się, że Pan pytał wolontariuszkę dwukrotnie czy ten plecak może zabrać. Ona przytakiwała. Generalnie gdyby ktoś go otworzył zobaczyłby, że w środku są prywatne rzeczy. Długo nie mogłem usnąć i zastanawiałem się jak mogę odebrać ten plecak bo nie miałem tam swojego auta. Miałem to jednak już w poważaniu większym bo zmęczony jakoś udało mi się zasnąć. Wiedziałem, że mogę pospać bo dopiero na 24 miałem swoją 10-cio godzinną zmianę.

Około godziny 9:30 zadzwoniła do mnie koordynatorka z naszego miasteczka namiotowego z granicy, że właśnie na granicę przyjechał transport medycznych rzeczy na Ukrainę. Dwóch niemców, załadowany van i szukali kogoś do pomocy. Kogoś kto coś rozumie, kogoś kto coś ogarnia po drugiej stronie. Mnie nie trzeba było dwa razy prosić. Po godzinie 10-tej byłem już w miasteczku i poznałem Jana i jego syna. Pobiegałem chwilę po stołach i zgarnąłem coś dla siebie na śniadanie. Jan wbił w nawigacji szpital we Włodzimierzu Wołyńskim i ruszyliśmy. Dawno nie miałem takiej adrenaliny. Telefon naładowany do połowy, bateria w aparacie 90%. Nie było na to czasu, a mój powerbank był w plecaku, którego nie miałem. Tak zaczęły się najciekawsze 24 godziny mojego życia przez ostatnie kilka lat.

Po przekroczeniu granicy ruszyliśmy do szpitala. Od razu było widać, że Ukraina nie jest w swojej normalnej codzienności. Punkty kontrolne, flagi, żołnierze, barykady. Wszystko to z przepiękną pogodą w tle. Gdyby nie te wojenne elementy można by było mieć wrażenie, że nic się nie zmieniło. I to dobrze bo kiedy piszę ten tekst (01/04/22) zachodnia Ukraina cieszy się względnie dużym spokojem, dając miejsce gdzie mogą przeczekać osoby ze środkowej i wschodniej Ukrainy. Okazało się, że nasz szpital został przez Jana, mojego kierowcę wybrany przypadkowo. Trochę musieliśmy kluczyć by do niego wjechać, ale okazał się naszym oczom budynek typowy dla tej części świata. Z zewnątrz z lekka przerażający, a mnie każdy budynek medyczny przeraża. Dojechaliśmy do blokady przed szpitalem, ustawionej głównie z worków z piaskiem i tam zapytaliśmy o pomoc. Gdzie i komu możemy przekazać te dary. Auto było w pełni wypełnione rzeczami medycznymi. Od rękawiczek po specjalistyczne rzeczy do przeprowadzania operacji. Dla mnie czarna magia. Dojechaliśmy pod szpital, który w połowie miał zasłoniete okna grubymi płytami paździerzowymi. Trudno mi powiedzieć co dokładnie było na tych piętrach. Kiedy chciałem wejść do szpitala od razu zostałem zablokowany przez ochronę, ale jak powiedziano, że jestem z ekipy pomocy humanitarnej to od razu zostałem wpuszczony. I tak byłem pierwszy raz w życiu w ukraińskim szpitalu. W środku wszystko wyglądało normalnie. Poprosiłem jedynie o prąd bo musiałem podładować telefon. Zostawiłem go i zacząłem pomagać. Dużo pielęgniarek i lekarzy zebrało się nad naszymi pudłami. Wszyscy byli szczęśliwy. Wszyscy włącznie ze mną. Zrobiłem kilka zdjęć. Jakiś Pan ze szpitala nawet zaprosił nas na obiad. Dużo dobrej energii. Dostaliśmy potwierdzenie, że większość rzeczy z pudeł pojedzie na front tam gdzie tego potrzebują.

W planach Jana była ewentualna podróż gdzieś dalej do 100 km od granicy. Dla mnie nie był to żaden problem. Można było zamknąć oczy i delektować się wiosną. Wiosną inna niż zazwyczaj, szczególnie tam. Szczególnie w moim sercu. Ponieważ auto było puste, a było tam jeszcze 6 miejsc to Jan, kierownik wyjazdu (były żołnierz), zasugerował że chętnie kogoś zabierzemy z Ukrainy do Polski. To nie było daleko. Panie ze szpitala zasugerowały by takie osoby zabrać z samej granicy. I tak też się stało. W międzyczasie wpadłem jeszcze do dużego marketu by kupić coś, a właściwie czaj, ale tego mojego nie było i generalnie półki były puste. Widok straszny. Kupiłem więc cztery batoniki Roshena, które uwielbiam. Synowi Jana zasugerowałem zakup suszonych kalmarów jako szybki kulinarny gift z Ukrainy. Na granicy dosiadło się pięć Pań i jeden chłopczyk. Podczas kontroli celniczka dała mi wszystkie paszporty i tak delikatnie mogłem zobaczyć skąd są nasi pasażerowie. Głównie środkowo-południowa część Ukrainy.

I tu stała się dla mnie kolejna ważna chwila. Jan zapytał mnie czy po przekroczeniu granicy wrócimy na Ukrainę, a właściwie do Lwowa by zabrać ludzi do Polski. Powiedziałem TAK. Oczami wyobraźni widziałem jak spotkam się z Pavlo, jak chociaż na chwilę dotykam Lwowa. Kiedy znów zobaczyłem moje miasteczko namiotowe to wiedziałem, że czasu jest mało. Załatwiłem by auto załadować produktami pierwszej potrzeby dla mam i dzieci. Dużo pieluch, soczki i tak dalej. Nosząc rzeczy, jadłem zupę ogórkową. Była doskonała i ruszyliśmy do Lwowa. Na naszej trasie był Tomaszów Lubelski i tak w dużym skrócie odebrałem mój plecak. Była na zegarku chwile przed godziną 17-stą kiedy zbliżaliśmy się do przejścia granicznego Hrebenne-Rawa Ruska. Miałem już okazję tam kiedyś być. Po godzinie byliśmy już na terytorium Ukrainy. Słońce powoli schowało się za horyzontem i zapadła ciemność. Nasze auto było oklejone flagami i czerwonymi krzyżami. W kolejce było sporo aut z Polski, które miały pomoc. Jaką tego rzecz jasna dokładnie nie wiem, ale cieszyłem się.

Dawno nie jechałem samochodem po Ukrainie. Zrobiło się ciemno, wygaszone wsie, stacje paliw wyłączone. Nad wszystkim totalnie gwieździste niebo. Gdzieś w oddali na polu płonęły trawy. Wszystko to zebrało się w jakiś obraz wewnętrznie surrealistyczny. Gdy tylko zbliżyliśmy się do granic Lwowa na wjeździe była barykada na której przy zgaszonych światłach odbywała się kontrola. Auta z pomocą humanitarną były przepuszczane poza kolejnością. Był to wtedy moment gdzie realnie poczułem na sobie i w sobie, że w Ukrainie jest wojna. Tak fizycznie z daleka od bomb. Puścili nas, Jan zapalił światła i ruszyliśmy dalej. Miasto wygaszone, ale nie odczuwałem jakiegoś większego napięcia. Powoli miejsca zaczęły mi mówić jasno gdzie jestem. Na horyzoncie ukazał się znany mi dworzec kolejowy, który bardzo lubię i miło mi się kojarzy.

Nie miałem zasięgu, ale na dworcu było wifi więc napisałem do Oli, że dojechałem, że oczywiście wszystko jest tak jak powinno być. Kilka chwil później spotkałem Pavlo, poczułem spokój. To był dobry czas by pogadać, napić się czaju z namiotu z ciepłymi rzeczami, a w międzyczasie udało nam się zanieść fanty, które przywieźliśmy z Polski. Musiałem też wejść na sam dworzec i peron numer 1. Akurat wjeżdżał pociąg na stację, wagony opalane węglem, a dym zaczął wypełniać tą przepiękną przestrzeń. Nie udało nam się finalnie nikogo zgarnąć z dworca do Polski, ale może to i lepiej. Na samym dworcu było sporo ludzie, ale można było wyczuć, że największe fale uchodźców są już za nim. Charakterystyczny zapach wypełniał całą przestrzeń, a uwagę od razu zwracała na siebie grupa Romów. Może to byli Ci sami, którzy w Warszawie upierali się by jechać na Ukrainę. Tylko po co? Domysły zostawię dla siebie.

Podjąłem decyzję, że nie czekamy i wracamy do Zosina. Pożegnałem się z wielkim żalem z Pavlo i ruszyliśmy. W tym natłoku emocji zapomniałem, że jest po godzinie 22.

Na terenie Lwowa i okolic od godziny 22 jest godzina policyjna. Dotarło do nas chwilę po tym jak na jednej z uliczek Lwowa zatrzymała nas policja. Metoda na głupka zawsze działa, bo w sumie jakie człowiek ma doświadczenie z takimi rzeczami. Żadnego. Policjant puścił, a my szybko wyjechaliśmy z miasta. Czułem ogromny niedosyt. Być we Lwowie, nie zobaczyć więcej. No ale lepiej tak jak w ogóle nie mieć takiej możliwości. Za granicą miasta zrobiło się znowu ciemno, minęliśmy wielkiego żołnierza który betonowo stał na wielkim napisie Czerwonograd. Co za nazwa! I gdzieś znowu zatrzymali nas na długiej, czarnej drodze, znowu tłumaczenie, że nie wiedzieliśmy, że chcemy do domu, że pomoc. I tak nagle mój telefon się odezwał, byliśmy już w zasięgu polskiej sieci. Granica moment i przed zmianą daty pojawiliśmy się na granicy. Tak zaczęła się moja 10-cio godzinna zmiana wolontariacka.

Emocje i adrenalina zaczęła opadać. Uwierzcie mi, że ciężko to opisać, zamienić emocje, uczucia i obrazy w literki. Nigdy nie byłem w tym dobry. Kiedy już było mi strasznie zimno w nocy, został przekroczony jakiś próg trzymania wewnętrznego ciepła, a jeszcze do tego kontakt z namacalnym dramatem młodych dziewczyn, musiałem się zbunkrować w toalecie przy samej granicy. Tam było tak ciepło, wziąłem sobie krzesło i zasnąłem na 45 minut. Tak twierdziła moja opaska. Kiedy tylko na horyzoncie pojawiło się słońce od razu wróciła energia i chęci. Czekałem na godzinę 10 by ktoś zabrał mnie do domku. I tak po 24 godzinach na nogach, tylu emocjach i obrazach zasnąłem. Nie zapomnę tej doby do końca życia.