Od ostatniego wpisu na moim blogu minęło wiele czasu. To jak bardzo skradł moje serce Instagram, tak mój blog na tym cierpi. Nie zmienia się ten fakt od lat, ale ile radości daje pisanie tu cokolwiek. Dziś pierwszy dzień kwietnia, a mój marzec był miesiącem bardzo ciekawym. Do nadrobienia na blogu mam Charków, Fuerteventura czy Gran Canarię, a także samotną Gruzję. Dużo tego, jednak dziś chciałbym napisać o czymś innym.
24 lutego 2022 roku obudziłem się kiedy jeszcze w Polsce większość osób spała. Byłem w pokoju hotelowym w samym centrum Tbilisi. Włączyłem telewizor, a bardzo to lubię jak jestem gdzieś w obcym miejscu. W domu oglądam mało, a bardzo często bywa i tak, że zapominam o tym, że mamy telewizor. I chociaż już wieczorem coś wisiało w powietrzu to dopiero świt zmienił tak wiele. Jak dwa lata temu, gdy świat powoli poznawał się z koronawirusem. Patrzyłem w telewizor, przewalałem Internet. Bo blisko 24 godzinach od przyjazdu do Tbilisi, moje serce przygasło i dzieje się tak do dziś. I podczas pobytu w Gruzji postanowiłem, że jak wrócę muszę jakoś pomóc. Jestem po prostu Ukrainie to winny. Dlaczego?
Moja pierwsza podróż na wschód to właśnie Ukraina, a właściwie przez Lwów na Krym. Skutki tamtego wyjazdu odczuwam do dziś bo zwyczajnie Ukraina stała się przez te blisko dwie dekady częścią mnie. To trudne do opisania w dwóch, trzech zdaniach i nawet tego nie chcę tu robić. I tak z początkiem marca wróciłem do Polski. Od razu zapisałem się do podjęcia wolontariatu bo w zasadzie nie bardzo mogłem pomóc inaczej. Na pierwszy rzut zapisałem się by pomagać na Dworcu Zachodnim w Warszawie i muszę powiedzieć, że było to doznanie bardzo mocne. Po wielu godzinach pomagania od najprostszych rzeczy po takie które wymagały mocnej fizycznej siły. Ktoś zemdlał, ktoś płacze, piesek się cieszy, ktoś pokazuje mi, że wszystko co tu ma to jedyne co ma bo jego dom przestał istnieć. Inna kobieta pokazywała mi legitymację poszkodowanej przez awarię w Czarnobylu.
Kiedy wracałem w nocy do domu, mając świadomość, że wracam do swojego łóżka, ciepłego, trudno mi było w środku opanować emocje. Oczy się szkliły kiedy widziałem te małe, zmęczone dzieci i ich matki. Kiedy byłem zapisany na kolejną zmianę wolontariacką, dostałem telefon z kolejnego miejsca gdzie się zapisałem i w zasadzie tam celowałem. Mowa o byciu wolontariuszem Polskiej Akcji Humanitarnej. I tak zostałem wysłany do Zosina na kilka dni. Przyznam się, że poczułem lekki stres ale tylko związany czy dam radę. Fizycznie bo równocześnie moje lędźwie się odezwały, a z nimi od kilku lat prowadzę dialog. I tak od telefonu do telefonu, stałem wieczorem na granicy polsko-ukraińskiej, pomagając uchodźcom. Byłem tam jako Robert człowiek, a nie jako Robert człowiek-fotograf, chociaż aparat miałem przy sobie. Jak zawsze. W kieszeni miałem też paszport bo skoro człowiek jest tak blisko to chciałby tam wejść. Chociaż na chwilę. W międzyczasie zrobiłem kilka fotografii. Bez ludzi bo nie miałem zwyczajnie sumienia by ich fotografować. Nie po to tam byłem.
Poprzednia noc była zima. Wróciłem do naszego domku, oddalonego jakieś 20 kilometrów na północ od Zosina. I tu w nocy wydarzyła się rzecz dziwna, którą zapamiętam na bardzo długo. Mianowicie jedna z wolontariuszek wydała mój plecak, pełen bezcennych moich rzeczy obcej osobie z Ukrainy. Spóźniłem się dosłownie pięć minut. Pięć cholernych minut. Nie ukrywam, ale wkurwiłem się okrutnie. Szybkie rozeznanie z którego dowiedziałem się, że plecak dostał starszy Pan. Wolontariuszka myślała, że to dar. Dar kurwa. Samochód oddalił się w nieznanym kierunku. Byłem smutny bo nigdy nie zdarzyła mi się nawet podobna sytuacja. Była jednak nadzieja, mianowicie w plecaku miałem AirTag czyli małą płaską pastylkę, która działa jak nadajnik GPS w pewien ograniczony sposób. By działać musi mieć koło siebie telefon od 15 do 30 metrów. Głównie iPhone, ale chyba i Android równie dobrze działa. Wróciłem do domu i chciałem się jakoś uspokoić. W plecaku miałem mój notes którego od grudnia 2020 roku zapisywałem, wklejałem bilety, karty pokładowe, a taki bilet na tramwaj z Charkowa miał dla mnie wartość ogromną. Dla kogoś to kawałek papieru, dla mnie wspomnienia.
Około 2 w nocy AirTag się odezwał! Szybko przybliżyłem miejsce i okazało się, że jest w Tomaszowie Lubelskim. Jakieś 80 kilometrów od miejsca gdzie byłem. Przybliżyłem i okazało się, że tym miejscem gdzie jest mój plecak to OSiR! Kilka telefonów i udało mi się tam dodzwonić chociaż był środek nocy, ale to nic dziwnego jak w miejscu gdzie śpią ludzie z Ukrainy przed dalszą drogą, musiał być ktoś kto nad tym czuwa. Miła Pani w 40 minut znalazła mój plecak! Wysłałem wcześniej jego zdjęcie i informacje jakie miałem. Matko jak ja się ucieszyłem! Okazało się, że Pan pytał wolontariuszkę dwukrotnie czy ten plecak może zabrać. Ona przytakiwała. Generalnie gdyby ktoś go otworzył zobaczyłby, że w środku są prywatne rzeczy. Długo nie mogłem usnąć i zastanawiałem się jak mogę odebrać ten plecak bo nie miałem tam swojego auta. Miałem to jednak już w poważaniu większym bo zmęczony jakoś udało mi się zasnąć. Wiedziałem, że mogę pospać bo dopiero na 24 miałem swoją 10-cio godzinną zmianę.
Około godziny 9:30 zadzwoniła do mnie koordynatorka z naszego miasteczka namiotowego z granicy, że właśnie na granicę przyjechał transport medycznych rzeczy na Ukrainę. Dwóch niemców, załadowany van i szukali kogoś do pomocy. Kogoś kto coś rozumie, kogoś kto coś ogarnia po drugiej stronie. Mnie nie trzeba było dwa razy prosić. Po godzinie 10-tej byłem już w miasteczku i poznałem Jana i jego syna. Pobiegałem chwilę po stołach i zgarnąłem coś dla siebie na śniadanie. Jan wbił w nawigacji szpital we Włodzimierzu Wołyńskim i ruszyliśmy. Dawno nie miałem takiej adrenaliny. Telefon naładowany do połowy, bateria w aparacie 90%. Nie było na to czasu, a mój powerbank był w plecaku, którego nie miałem. Tak zaczęły się najciekawsze 24 godziny mojego życia przez ostatnie kilka lat.
Po przekroczeniu granicy ruszyliśmy do szpitala. Od razu było widać, że Ukraina nie jest w swojej normalnej codzienności. Punkty kontrolne, flagi, żołnierze, barykady. Wszystko to z przepiękną pogodą w tle. Gdyby nie te wojenne elementy można by było mieć wrażenie, że nic się nie zmieniło. I to dobrze bo kiedy piszę ten tekst (01/04/22) zachodnia Ukraina cieszy się względnie dużym spokojem, dając miejsce gdzie mogą przeczekać osoby ze środkowej i wschodniej Ukrainy. Okazało się, że nasz szpital został przez Jana, mojego kierowcę wybrany przypadkowo. Trochę musieliśmy kluczyć by do niego wjechać, ale okazał się naszym oczom budynek typowy dla tej części świata. Z zewnątrz z lekka przerażający, a mnie każdy budynek medyczny przeraża. Dojechaliśmy do blokady przed szpitalem, ustawionej głównie z worków z piaskiem i tam zapytaliśmy o pomoc. Gdzie i komu możemy przekazać te dary. Auto było w pełni wypełnione rzeczami medycznymi. Od rękawiczek po specjalistyczne rzeczy do przeprowadzania operacji. Dla mnie czarna magia. Dojechaliśmy pod szpital, który w połowie miał zasłoniete okna grubymi płytami paździerzowymi. Trudno mi powiedzieć co dokładnie było na tych piętrach. Kiedy chciałem wejść do szpitala od razu zostałem zablokowany przez ochronę, ale jak powiedziano, że jestem z ekipy pomocy humanitarnej to od razu zostałem wpuszczony. I tak byłem pierwszy raz w życiu w ukraińskim szpitalu. W środku wszystko wyglądało normalnie. Poprosiłem jedynie o prąd bo musiałem podładować telefon. Zostawiłem go i zacząłem pomagać. Dużo pielęgniarek i lekarzy zebrało się nad naszymi pudłami. Wszyscy byli szczęśliwy. Wszyscy włącznie ze mną. Zrobiłem kilka zdjęć. Jakiś Pan ze szpitala nawet zaprosił nas na obiad. Dużo dobrej energii. Dostaliśmy potwierdzenie, że większość rzeczy z pudeł pojedzie na front tam gdzie tego potrzebują.
W planach Jana była ewentualna podróż gdzieś dalej do 100 km od granicy. Dla mnie nie był to żaden problem. Można było zamknąć oczy i delektować się wiosną. Wiosną inna niż zazwyczaj, szczególnie tam. Szczególnie w moim sercu. Ponieważ auto było puste, a było tam jeszcze 6 miejsc to Jan, kierownik wyjazdu (były żołnierz), zasugerował że chętnie kogoś zabierzemy z Ukrainy do Polski. To nie było daleko. Panie ze szpitala zasugerowały by takie osoby zabrać z samej granicy. I tak też się stało. W międzyczasie wpadłem jeszcze do dużego marketu by kupić coś, a właściwie czaj, ale tego mojego nie było i generalnie półki były puste. Widok straszny. Kupiłem więc cztery batoniki Roshena, które uwielbiam. Synowi Jana zasugerowałem zakup suszonych kalmarów jako szybki kulinarny gift z Ukrainy. Na granicy dosiadło się pięć Pań i jeden chłopczyk. Podczas kontroli celniczka dała mi wszystkie paszporty i tak delikatnie mogłem zobaczyć skąd są nasi pasażerowie. Głównie środkowo-południowa część Ukrainy.
I tu stała się dla mnie kolejna ważna chwila. Jan zapytał mnie czy po przekroczeniu granicy wrócimy na Ukrainę, a właściwie do Lwowa by zabrać ludzi do Polski. Powiedziałem TAK. Oczami wyobraźni widziałem jak spotkam się z Pavlo, jak chociaż na chwilę dotykam Lwowa. Kiedy znów zobaczyłem moje miasteczko namiotowe to wiedziałem, że czasu jest mało. Załatwiłem by auto załadować produktami pierwszej potrzeby dla mam i dzieci. Dużo pieluch, soczki i tak dalej. Nosząc rzeczy, jadłem zupę ogórkową. Była doskonała i ruszyliśmy do Lwowa. Na naszej trasie był Tomaszów Lubelski i tak w dużym skrócie odebrałem mój plecak. Była na zegarku chwile przed godziną 17-stą kiedy zbliżaliśmy się do przejścia granicznego Hrebenne-Rawa Ruska. Miałem już okazję tam kiedyś być. Po godzinie byliśmy już na terytorium Ukrainy. Słońce powoli schowało się za horyzontem i zapadła ciemność. Nasze auto było oklejone flagami i czerwonymi krzyżami. W kolejce było sporo aut z Polski, które miały pomoc. Jaką tego rzecz jasna dokładnie nie wiem, ale cieszyłem się.
Dawno nie jechałem samochodem po Ukrainie. Zrobiło się ciemno, wygaszone wsie, stacje paliw wyłączone. Nad wszystkim totalnie gwieździste niebo. Gdzieś w oddali na polu płonęły trawy. Wszystko to zebrało się w jakiś obraz wewnętrznie surrealistyczny. Gdy tylko zbliżyliśmy się do granic Lwowa na wjeździe była barykada na której przy zgaszonych światłach odbywała się kontrola. Auta z pomocą humanitarną były przepuszczane poza kolejnością. Był to wtedy moment gdzie realnie poczułem na sobie i w sobie, że w Ukrainie jest wojna. Tak fizycznie z daleka od bomb. Puścili nas, Jan zapalił światła i ruszyliśmy dalej. Miasto wygaszone, ale nie odczuwałem jakiegoś większego napięcia. Powoli miejsca zaczęły mi mówić jasno gdzie jestem. Na horyzoncie ukazał się znany mi dworzec kolejowy, który bardzo lubię i miło mi się kojarzy.
Nie miałem zasięgu, ale na dworcu było wifi więc napisałem do Oli, że dojechałem, że oczywiście wszystko jest tak jak powinno być. Kilka chwil później spotkałem Pavlo, poczułem spokój. To był dobry czas by pogadać, napić się czaju z namiotu z ciepłymi rzeczami, a w międzyczasie udało nam się zanieść fanty, które przywieźliśmy z Polski. Musiałem też wejść na sam dworzec i peron numer 1. Akurat wjeżdżał pociąg na stację, wagony opalane węglem, a dym zaczął wypełniać tą przepiękną przestrzeń. Nie udało nam się finalnie nikogo zgarnąć z dworca do Polski, ale może to i lepiej. Na samym dworcu było sporo ludzie, ale można było wyczuć, że największe fale uchodźców są już za nim. Charakterystyczny zapach wypełniał całą przestrzeń, a uwagę od razu zwracała na siebie grupa Romów. Może to byli Ci sami, którzy w Warszawie upierali się by jechać na Ukrainę. Tylko po co? Domysły zostawię dla siebie.
Podjąłem decyzję, że nie czekamy i wracamy do Zosina. Pożegnałem się z wielkim żalem z Pavlo i ruszyliśmy. W tym natłoku emocji zapomniałem, że jest po godzinie 22.
Na terenie Lwowa i okolic od godziny 22 jest godzina policyjna. Dotarło do nas chwilę po tym jak na jednej z uliczek Lwowa zatrzymała nas policja. Metoda na głupka zawsze działa, bo w sumie jakie człowiek ma doświadczenie z takimi rzeczami. Żadnego. Policjant puścił, a my szybko wyjechaliśmy z miasta. Czułem ogromny niedosyt. Być we Lwowie, nie zobaczyć więcej. No ale lepiej tak jak w ogóle nie mieć takiej możliwości. Za granicą miasta zrobiło się znowu ciemno, minęliśmy wielkiego żołnierza który betonowo stał na wielkim napisie Czerwonograd. Co za nazwa! I gdzieś znowu zatrzymali nas na długiej, czarnej drodze, znowu tłumaczenie, że nie wiedzieliśmy, że chcemy do domu, że pomoc. I tak nagle mój telefon się odezwał, byliśmy już w zasięgu polskiej sieci. Granica moment i przed zmianą daty pojawiliśmy się na granicy. Tak zaczęła się moja 10-cio godzinna zmiana wolontariacka.
Emocje i adrenalina zaczęła opadać. Uwierzcie mi, że ciężko to opisać, zamienić emocje, uczucia i obrazy w literki. Nigdy nie byłem w tym dobry. Kiedy już było mi strasznie zimno w nocy, został przekroczony jakiś próg trzymania wewnętrznego ciepła, a jeszcze do tego kontakt z namacalnym dramatem młodych dziewczyn, musiałem się zbunkrować w toalecie przy samej granicy. Tam było tak ciepło, wziąłem sobie krzesło i zasnąłem na 45 minut. Tak twierdziła moja opaska. Kiedy tylko na horyzoncie pojawiło się słońce od razu wróciła energia i chęci. Czekałem na godzinę 10 by ktoś zabrał mnie do domku. I tak po 24 godzinach na nogach, tylu emocjach i obrazach zasnąłem. Nie zapomnę tej doby do końca życia.