Приднестровская Молдавская Республика to nic innego jak Naddniestrzańska Republika Mołdawska (PMR). Wydaje mi się, że wstęp do tej części podróży jest wręcz obowiązkowy bo przecież nie wszyscy mają obowiązek orientować się w geopolitycznej mapie Europy. W paru słowach opiszę dlaczego od zawsze chciałem przyjechać do Tyraspola.
Naddniestrze to kraj który ma długość około 200km, a szerokość od 12 do 15km. Od 1990 roku kraj ten ogłosił swoją niepodległość i jest jedynie uznawany przez Abchazję i Osetię Południową (głównych bohaterów wojny rosyjsko-gruzińskiej w 2008 roku). Do całości swoją rękę przykładała i nadal to robi Rosja, chociaż dla wielu nadal jest to część Mołdawii. Polska tego kraju rzecz jasna nie uznaje i nie zaleca tam podróży. Jak łatwo się domyślać nie ma tam żadnego konsulatu. W PMR używa się języka rosyjskiego, obowiązuje tam ich własna waluta która poza granicami tego “kraju” jest bezwartościowa. Miałem wizję kraju który zatrzymał się w czasie, gdzie czuć ducha ZSRR, gdzie nad miastem górują Leniny z sierpami i młotami. Taka mała Korea Północna w Europie.
W chwili kiedy Putin ze swoimi żołnierzami najechał Krym i bezprawnie odebrał go Ukrainie, społeczność PMR poprosiło o włączenie ich do Federacji Rosyjskiej, bez skutku. Generalnie na ternie PMR przebywa nadal rosyjska armia, a władze tego kraju trudnią się nie do końca legalnymi sprawami związanymi z handlem. PMR nie posiada cywilnego lotniska, a turystyka tu raczej nie kwitnie, chociaż dumą PMR jest koniak.
Kiedyś widziałem fotografie ze stolicy PMR i stwierdziłem, że kiedyś tam pojadę. Pojechałem, byłem i wróciłem, uważając ten etap podróży jako najlepszy i umieszczam go bardzo wysoko na liście miejsc w których byłem, ze względu na klimat i specyfikę podróżowania.
Rano z Dawidem porządnie najedliśmy się hotelowym śniadaniem i udaliśmy się na piechotę na dworzec autobusowy. Pani z kasy powiedziała, że biletu nam nie sprzeda bo może to zrobić kierowca. Na końcu dworca znalazł się peron dla autobusów jadących w kierunku PMR. Minibusik z napisem VIP po chwili się zapełnił ludźmi i towarami. Widać, bardzo dużo ludzi podróżuje na tej trasie. Po pewnym czasie autobusik zatrzymał się przed betonową barierą i opancerzonym samochodem, którego pilnowali żołnierze. Po prawej stronie mała budka graniczna. Wszyscy wyszli z autobusika i poszli do białego baraku. Ponieważ wszyscy byli szybko skontrolowani postanowiliśmy stanąć na końcu kolejki. Podaliśmy nasze paszporty, pokazaliśmy że mamy rezerwację (wydruk w języku rosyjskim) i czekaliśmy na dalszy rozwój wydarzeń. Sporo naczytałem się przed podróżą jak trudno przekroczyć granicę i ile to niby się płaci i ile to niby problemów. Nic z tych rzeczy. Nasza obawa o problemy została rozwiana po tym jak pogranicznik wręczył nam wschodni kwit w postaci karty migracyjnej (nienawidzę ich!) i pokazał nam godzinę 11:38 sekund 30 z datą następnego dnia. Jeśli byśmy nie mieli noclegu dostalibyśmy tylko 10 godzin na pobyt w PMR. Z noclegiem 24 godziny. O tej godzinie nie mogło nas już być na terenie ich “kraju” inaczej…aż strach pomyśleć! Trochę słabo…
Spacerowaliśmy prawie do zmroku. Spacerując po głównych ulicach miasta, obserwując tą małą stolicę. Gdzieś w drodze do budynku Prezydenta PMR (którego fotografować nie wypada, a w innych miejscach fotografować nie wolno i o tym przypominają stosowne znaki), zaczepił nas młody chłopak, który od razu po angielsku zapytał nas jak nam się tu podoba. Dziwne uczucie. Od razu zapytałem go gdzie jest budynek Prezydenta, ten jasno powiedział, że trzy skrzyżowania dalej. Zapytał jeszcze jak nam się podoba “no land” i czy napijemy się ich wina? W chwili kiedy powiedział no land, w jego głosie pojawił się ogromny smutek. Idealnie pasujący do całego tego miejsca, historii i atmosfery. Chłopak chciał pogadać, podszlifować angielski, ale ja czułem, że nad nami wisi piętno 24 godzinnego pozwolenia na pobyt. Ładna pogoda jeszcze dorzuciła swoje. Z jakimś wewnętrznym żalem zakończyłem stanowczo rozmowę i poszliśmy dalej, zobaczyć wielkiego Lenina na tle rządowego budynku.
W tej chwili w naszych głowach zrodziła się pewna wizja Państwa, które nie istnieje, a zostało stworzone do celów filmowych. To nic innego jak Krakozja, Państwo z którego przyleciał Tom Hanks do Nowego Jorku i nie mógł się wydostać z lotniska bo w Krakozji doszło do zamachu stanu (wojna domowa?), a jego paszport stracił ważność. Mowa oczywiście o filmie Terminal. Myśl o Krakozji nie da nam żyć do czasu lądowania w Warszawie.
Kiedy odebraliśmy nasze rzeczy z dworcowej przechowalni, wsiedliśmy do autobusu który jak się okazało jedzie tam gdzie nasz hotel. Miły kierowca poinformował nas, że tu jest nasz przystanek. Kiedy wysiedliśmy i obraliśmy kierunek “nocleg” wiedziałem, że będę musiał o tym napisać oddzielny wpis! :)