Dzisiejszy dzień był dniem wernisaży. Pierwszym był wernisaż Magdy i jej pierwsza wystawa na której pokazała swój cykl „7 a.m.”. To ważna chwila, dla tych osób które tworzą i chcą poczuć coś więcej niż Internetowy świat „lajków”, ale nie chcę o tym dziś pisać.
Obecnie w Opolu trwa 5 OFF (Opolski Festiwal Fotografii), gdzie rok temu miałem własną wystawę o nocy polarnej. W tym roku wystawy w Muzeum Śląska Opolskiego zasługują na moją uwagę. Pierwsza z nich jest o Ukrainie. To miłe dopełnienie tego co lubię. Autorem malarskiej opowieści jest Brykczyński. Czasem zwyczajnie zazdroszczę takich zdjęć. Drugą wystawą jest cykl fotografii z 5-cio letniej prezydentury Bronisława Komorowskiego, a prawie większość zdjęć należy do Wojtka Grzędzińskiego (wpis o niedawnym spotkaniu z Wojtkiem). Po spokojnym obejrzeniu całości na czele wychodzi mi jedna z fotografii Wojtka, ta na której Komorowski jest z własną Mamą. Ta fotografie mieni się ciepłem, dobrem i spokojem. W czasie kiedy z telewizorów i innych nośników informacji, bije cała krwiożercza kampania wyborcza, to zdjęcie pokazuje, że nie bacząc na poglądy polityczne, to czy kogoś lubimy czy nie, że przy Mamie wszyscy są dziećmi. Ta fotografie mnie urzeka i cieszy. Z drugiej strony patrząc na resztę fotografii i obserwacji, a w zasadzie pracy z Prezydentem, nachodzi mnie pytanie o roli fotografa, który wchodzi w pewne sfery intymnego życia, a może właśnie, dzięki temu jak widzi, tworzy taką aurę mimo, że to tylko praca? Nie wiem.
I teraz chyba najważniejsze. Wystawa z takimi top top i ta fotografia Czeczena na tle zniszczonego pałacu Dudajewa (6 maja 1995). Obrazek wojny, zniszczenia i śmierci. Fotografia bardzo dobra. Ja jednak pamiętam ją z czasów kiedy miałem swój pierwszy komputer i używając Painta wstawiłem na jego wózek głośnik. Nie będąc świadomy tego skąd to pochodzi i kto jest jej autorem. Nawet nie wiem jakim cudem miałem kilka fotografii z tego reportażu. Te kilka fotografii wryło mi się w moją pamięć jak blizna na ręku. Dopiero po latach dowiedziałem się, że była to praca Krzysztofa Millera, który z końcem lat 90-tych stał się moim fotograficznym idolem. Każdy z nas chciał fotografować wojnę jak On, a nie siedzieć na katorżniczych lekcjach matematyki. Potem jednak moja droga była inna. Kiedyś próbowałem nawet bycia fotoedytorem w Gazecie Wyborczej i doskonale pamiętam jak będąc w hallu budynku, spotkałem Millera. W moim świecie to był wyjątkowy dzień. I tak pięknego jesiennego dnia trzy lata temu okazało się, że w Łodzi w mojej grupie jest Krzysztof Miller. To było dla mnie coś niesamowitego. Byliśmy jak równy z równym na jednych zajęciach. Dziś mogłem posłuchać Millera na jego spotkaniu podczas festiwalu. Takie małe rzeczy, które budują mój świat, fotograficzny. Ta ostatnia moja fotografia to fotografia człowieka zapewne spełnionego, ale nadchodzące zmarszczki na jego twarzy, będą niczym okopy podczas tych wszystkich 60-ciu kilku konfliktów, wojen wypełnionych śmiercią, krwią i łuskami. Cena zapisanych kadrów.
I ubolewam, że ta fotografia z Czeczenem i jego wózkiem wisi koło listwy z kablami.