Jakiś czas temu dowiedziałem się, że Maciek zbiera fundusze na wypuszczenie (czy to dobre słowo?) własnego albumu. Temat magiczny. Zamknięta Zona Czarnobylska. Temat który jedynie powąchałem z daleka. W takim wypadku nie mogłem siedzieć bezczynnie i na tyle ile mogłem, pomogłem.
Kilka dni temu w mojej skrzynce pojawiła się czerwona, gruba koperta, a w niej album (który w sumie jest niczym zapisany fotografiami notes) oraz mapę Prypeci w języku polskim. Idealna mieszanka. Wróciły wspomnienia, obrazy błyskały jak pioruny. Przez kilka, a może nawet kilkanaście miesięcy po mojej szalenie krótkiej (w porównaniu do tego co zrobił Maciek) wizycie w ZZC (Zamkniętej Zonie Czarnobylskiej), miałem mocne sny. Powracałem w nich nagminne do tych samych miejsc z których wyruszałem odkrywać Prypeć. Ta granica między światem normalnym, a skażonym była szalenie cienka. Namacalna. Brutalna. W tych sennych podróżach wracał koszmar mojej prawdziwej wizyty. Czas. Jego było zbyt mało. I te bieganie. Tak też miałem w tych snach.
Nie jestem żadnym krytykiem, kimkolwiek od drążenia fotograficznych prac, ale to w jaki sposób pokazany jest ten świat, powoduje że czysto zazdroszczę i uświadamiam sobie, że do pewnych rzeczy zwyczajnie nie dojrzałem.