Mała żydowska dzielnica w Jerozolimie. I tuż obok wcześniej wspomnianej ściany płaczu, miejsce które warto zobaczyć. Koloryt, egzotyka, wehikuł czasu, skrajna religijność, zacofanie, klimat, atmosfera, zaskoczenie. To tylko kilka słów które sensownie mogą opisać to małe miejsce w którym aparat nie jest mile widziany.
Moje pierwsze wrażenia opisałem tutaj “Mea Shearim“: Wygodne buty. Długie czarne spodnie. Ciemna koszulka. Koszula z długim rękawem. Okulary w plecaku. Gdzieś w bramie Kasia zakłada czarną, smutną jak noc spódnicę. Nad wejściem wisi informacja, że nie jest to miejsce turystyczne, że najlepiej by było gdyby ludzie dali im święty spokój, nie mówiąc o ubraniu w jakim nie można wejść. Chodzi oczywiście o dzielnicę (jeśli to tak można nazwać) Jerozolimy gdzie mieszkają ultra ortodoksyjni Żydzi, którzy nie uznają państwa Izrael, a jedynym zajęciem mężczyzn jest modlitwa. Szczególnie za tych którzy im dają pieniądze na życie, zza oceanu. Wydaje się, że czas tu się zatrzymał. Co krok przemyka jakiś Żyd w czarnym kapeluszu i ogromnymi pejsami. Ciągnie za rękę syna. On też ma pejsy, ale do pasa. Prawdę mówiąc nie mam śmiałości by fotografować, bo wiem, że mieszkańcy tego nie lubią. Jak by nie patrzeć, nikt nie lubi obcych butów w swoim domu. W powietrzu unosi się zapach popcornu, przemieszany ze smrodem biednych miejsc i śmietników. Wszyscy gdzieś biegną. Za kilka godzin szabat i wszystkie sklepy będą zamknięte. Kobiety ubrane skromnie i chyba przez to obdarte z pewnej kobiecości. Każda w ciąży, a ta u której brzucha nie widać, pcha wózek. Małe dziewczyny też pchają wózki, puste jak by już za młodych lat uczyły się tego do czego są. W zasadzie wózki są wszędzie. Widok tego wszystkiego jest dziwny do opisania. Z jednej strony coś fascynującego, z drugiej strony pokazuje jak religia i jej fanatyczność zmienia życie. I to mnie przeraża.
Dobrze mieć czasem wybór.