Pociąg klasy D, osiągnął już kilka minut po odjeździe ze stacji Kanton, prędkość 250km/h. Nigdy tyle nie jechałem pociągiem, a może o tym zwyczajnie nie wiem bo nie było nigdzie wcześniej wyświetlacza? Okazało się, że pociąg przyjechał do innej stacji niż sądziliśmy. Wysiedliśmy szczęśliwi i ruszyliśmy w miasto. Po kilkunastu minutach okazało się, że to nie jest centrum miasta, a jakaś prowincjonalna jego część. Długo nam zajęło zorientowanie się jak dojechać na ichniejszy dworzec PKS-u. Autobusem numer 100 ruszyliśmy w 10km drogę do centrum. Moje samopoczucie było bardzo kiepskie, a przyszłość miała dla mnie jeszcze wiele przygód. Czekając na autobus linii 100, wszyscy na nas patrzyli. Byliśmy w okolicy chyba jedynymi białymi. Postanowiłem, że nie zapłacę za przejazd autobusem, chociaż bilet był bardzo tani. Na szczęście w autobusie lektor mówił po angielsku(!) co ułatwiło nam odnalezienie przystanku na którym mamy wysiąść i przesiąść się w inny autobus.
Dworzec PKS-u w miasteczku Guilin nie różni się niczym innym od innych dworców autobusowych w Chinach. Jakieś pomieszczenie z kasami biletowymi, toalety, poczekalnie. Przed małym okienkiem powiedziałem babce z kasy: Yangshuo. Starsza Pani pobrała banknot i wydała resztę wraz z biletami. Patrząc na ten bilet nie potrafiłem odczytać nic, nawet numer peronu. Szybka toaleta…w takiej też nigdy nie byłem. Podesty z których można sikać na ścianę. Zapach oczywisty. Wybiegamy na parking z kilkoma autobusami i do jakiejś Pani z czapką pytam: Yangshuo? Pani palcem pokazuje peron numer 3, a w zasadzie bramkę. Tam stoi autobus. Pusty. Kierowca czeka. Pytam znów: Yangshuo? Facet kiwa głową, jeszcze coś wciągając paszczą i autobus rusza. 60 kilometrów pokonuje w 2 godziny. Pod koniec myślałem, że umieram, tak trzęsło. Jak nigdy.
Wysiadamy i kierujemy się do naszego hostelu (z nazwy, właściwie to hotel). Jest ciemno i duszno. A ja zaczynam się źle czuć, fizycznie. Docieramy do hotelu, styl europejski, taki w którym można odpocząć, pełen drewna i ludzi mówiących po angielsku. Za dobę płacimy 60zł za pokój. W Hong Kongu 150zł, w Kantonie 100zł. Nie mogę zasnąć, zaczynam czuć ból, chociaż materac tak wygodny jak nigdy! Trzeba pamiętać, że materace w chińskich hotelach są tak twarde, że podczas jednego noclegu pod Szanghajem myśleliśmy, że chyba w nocy ktoś po nas skakał.
Budzę się gdy jeszcze za oknem ciepło. Wybudził mnie w zasadzie ból. Postanowiłem poprosić o pomoc w…Polsce. Tak. Firma w której się ubezpieczamy (zawsze gdy opuszczamy Polskę – Ergo Hestia), daje telefon i maila awaryjnego. Ponieważ w podróży do Chin nie można było wykupić taniego pakietu tylko full service, postanowiłem napisać. Ta historia jest ciekawa chociaż wtedy nie było mi do śmiechu. Napisałem zatem maila, że potrzebuję pomocy medycznej, gdzie jestem i kontakt do hotelu bo nie chciałem by ktoś do mnie na komórkę dzwonił. Dostałem odpowiedź bardzo szybko z kilkoma pytaniami. Uwierzcie mi. Dosłownie 2 godziny od chwili kiedy napisałem do Polski do moich drzwi zapukał lekarz. Nazwijmy go Dr. Li bo szczerze mówiąc nie zapamiętał jego imienia. Mówi mi, że zna trochę angielski i chce mi pomóc. Po chwili mówię mu co mi dolega (to żadna tajemnica, ale miałem jakieś srogie zapalenia pęcherza, czytelniczki wiedzą w czym problem, facetom tego nie życzę!), Dr. Li mówi mi, że on tu nie pomoże tylko muszę jechać z nim do szpitala. Myślę: o k….a! Bo ja generalnie wszystkiego co medyczne się boję. Myślę sobie, yolo. Doktor Li każe mi iść za nim. Coś wspominał czy ma wezwać karetkę, ale ja mówię, że nie. Doktor Li mówi, że rowerem przyjechał, że blisko do szpitala, że zaprasza.
Ludowy szpital Yangshuo to miejsce które oglądałem raz w filmie. Takim o wojnie wietnamskiej. Ja takich filmów nawet nie lubię, nie oglądam. Duży plac pełen ludzi i wejście do szpitala z jakimiś wielkimi chińskimi napisami na biało na czerwonym tle. Wejście, że tak powiem, nie było jako takiego. Nawet drzwi nie było. Wchodzę razem z Doktorem Li do środka. Pierwsze co uderza we mnie to ściana dziwnego zapachu, określę go smrodem, połączenie zapachu starych ludzi i koziego mleka. Nie, nie jest to coś dobrego. I teraz najciekawsza sprawa. Doktor Li zabiera mnie do pokoju bez sufitu. Wszystko jest bardzo wysłużone jak gdyby była to scenografia do filmu, a raczej dokumentu o Korei Północnej. Za Doktorem Li, otwarte okno. Widać kłębiących się ludzi na placu przed ludowym szpitalem. Lekarz coś wypełnia, gdzieś coś uderza w klawiaturę i znów mówi do mnie bym szedł za nim. Idziemy do miejsca gdzie mam oddać mocz i krew. Warunki sanitarne to rzecz umowna chociaż przy pobieraniu krwi wszystko było cacy. Doktor Li coś macha rękami i od razu jedziemy starą windą na trzecie piętro. Korytarz. Ciemno. Duszno. Przed wejściem do gabinetu ogromna kolejka. Doktor Li wchodzi do gabinetu i po chwili mnie woła. Wchodzę. To USG. Jeszcze jakaś starsza Pani nie skończyła badania, a już ją ściągają z łóżka. Dziwnie się czuje. Jedyny biały w szpitalu z brodą. Robią mi badanie. Zimny żel i kulka. Koniec badania. Szybko na dół. Lekarz już ma wszystkie wyniki, potwierdza się diagnoza. Potem Doktor Li zabiera mnie do recepcji szpitala (nie, nie wygląda tak jak w Polsce, jest gorzej) i dzwoni gdzieś na numer który ma w chińskim SMS-ie. To namiar na Amy. To chińska agentka od ubezpieczyciela, która tłumaczyła mi język chiński Doktora Li na angielski. Tyle, że przez ten telefon ledwie co było słychać, a moja znajomość angielskiego medycznego słownictwa jest zerowa. No dobra parę słów znam, od wtedy jeszcze więcej. Doktor Li uśmiechnięty znów każe mi iść za sobą. Wchodzimy do dużego pomieszczenia pełnego siedzących ludzi. Smród zwiększa się maksymalnie. Okazało się, że tutaj wszyscy leczeni są za pośrednictwem nie leków jak w Polsce, a kroplówek! Nigdy nie miałem kroplówki. Doktor Li zaczyna mi tłumaczyć proces mojego leczenia. Trzy dni kroplówek (po 2h) i przez 7 dni zielone kapsułki i herbatki ziołowe.
Te pobyty w sali kroplówek to przeżycie jakich mało. Miałem czas by poczytać książkę, a przy okazji czuć na sobie spojrzenia wszystkich. Dzieci swoim Mamom pokazywały na sobie co to broda. Czułem się jak amerykański biały żołnierz który podczas tej wcześniej wspomnianej wojny trafił do szpitala. Marzyłem o maści miętowej pod nos. Dzieci opróżniały się na podłogę (nie mają pieluch tylko przecięte spodnie). W słuchawkach jedna płyta. Czułem się jak w filmie. Kroplówka i herbatki podniosły mnie na duchu i zdrowiu. To nic miłego źle się czuć tak daleko od domu i jeszcze trafić do szpitala…takiego szpitala. Ciężko zresztą mi to nawet opisać w kilku słowach. Po powrocie do Polski miałem badania i moja osiedlowa ursynowska przychodnia to przy tym szpitalu Wersal! Trzeciego dnia chciałem podziękować Doktorowi Li za pomoc, ale kategorycznie odmówił, nawet odmówił mi bym wysłał mu kartkę z Polski. Trochę ciągnąłem za język Doktora Li. Okazało się, że w szpitalu pracuje 10 lat i w ogóle nie ma urlopu, a najdalej gdzie może jechać to jedno „województwo” (prowincja) od szpitala. Generalnie moje samopoczucie, zdrowie, szpital i Ci ludzie, strasznie mnie to przybiło, odebrało siłę, energię, a to nawet nie był środek podróży.
No dobra. Zostawmy szpital. Wybraliśmy Yangshuo (chociaż to takie trochę Mielno polskiej turystyki, albo Zakopane) by pozwiedzać okolice. Przepiękne. Widok tych gór nawet widnieje na banknocie 20 juanów. Udało nam się nawet pożyczyć za grosze rower i pojeździć. Znaleźliśmy małą knajpkę z dobrym jedzeniem i z angielskim menu :)
Film „Zwykłe Rzeczy” o Yahngsuo: https://www.youtube.com/embed/vIXN7Gp98og