Pobudka. Tak zaczyna się każdy dzień życia. Od budzika. Tego w telefonie, głowie lub kogoś kto jest obok. Leżę ukryty pod kołdrą. Wygodne łóżko, dwa miejsca na okna i łazienka. Trzy łóżka. Ja w środku. Dobrze się spało. Bardzo. Jednym okiem widzę Grześka i telewizor na ścianie, a raczej łączniku między pokojem, a dziwną wnęką z oknami. Kusi mnie by poszukać jakiegoś kanału z uzbecką muzyką. Odwracam się i widzę Szymona, który jeszcze śpi. To jedyny człowiek jakiego znam, który zaśnie wszędzie. Za chwilę wszyscy wstaniemy i zacznie się kolejny dzień podróży. Ten można by powiedzieć już właściwy.
Przed godziną ósmą jesteśmy już po śniadaniu, a Grzesiek przed hotelem, od gościa pokroju Alvaro odbiera białą Toyotę Prado. Duży samochód o wielkich kołach. Nisko zawieszone słońce odejmuje lat tej maszynie. Chwilę po dziewiątej do wielkiego bagażnika ładujemy nasz bagaż. Trzy duże walizki. Ja siadam z przodu, Szymon za Grzegorzem, który będzie naszym kierowcą przez najbliższe dni. Te miejsca staną się naszym domem, a moje będzie szczególnie ulubione przez gorące promienie uzbeckiego słońca. Odpalam od razu radio, bo lubię jak coś gra, a jeszcze gdy muzyka zaczyna dosłownie grać z trasą, jest cudownie. Niestety radio po opuszczeniu Taszkientu przestało grać, straciło zasięg i podczas całej podróży nie udało mi się nic złapać. Szkoda. Bardzo.
Z Taszkientu do Buchary jest 568 kilometrów. My zrobiliśmy trochę więcej bo na tej trasie było miasto które musieliśmy odwiedzić.
Szerokie ulice stolicy powoli ustępują drodze dwupasmowej. Wyjazd z miasta jest długi mimo odwrotnego kierunku. Bywa przecież tak, że rano cała okolica wali do miasta, a tu chyba bez znaczenia. na rogatkach miasta ogromny bazar. Wszystko jasne. Blisko po godzinie jechaliśmy po gęsto zaludnionych terenach zabudowanych. Ułożone, czyste miasto, zostało zastąpione podmiejskim ładem klasycznego bałaganu. Pasy drogowe to często jedyny kontakt z namacalnym światem dla ludzi. Przez okno samochodu świat jest szybki. Kolejne momenty znikają tak szybko jak się pojawiają. W jednej sekundzie pojawia się człowiek, a za chwilę już go nie ma i nie będzie. Nasze spotkanie trwa ułamek życia. Nigdy nie poznam jego historii, nigdy nie dowiem się co ma w oczach. Kolejny słupek, kolejna stacja paliw LPG, kolejne osoby stoją przy drodze. Tej drodze która budziła naszą ciekawość. Jaka będzie? Czy nawierzchnia poniesie nas gładko do celu czy będzie to walka z dziurami. W międzyczasie dokonujemy pierwszego tankowania samochodu. Stacje są zupełnie inne jak u nas. Zazwyczaj składają się z dwóch części, które tworzą całość. Będzie to opis wynikający z ogólnych obserwacji różnych stacji, które różnią się między sobą detalami, ale system działania jest podobny. Dwa, może cztery dystrybutory. Dach i budynek kogoś kto odpala te dystrybutory. Wszystko tworzy jedność. Zazwyczaj pracują tam dwie osoby. Człowiek od nalewania paliwa oraz ten drugi. Operator (zazwyczaj nad oknem widnieje taki duży napis) który siedzi w budynku, ukryty za małym okienkiem do którego zazwyczaj prowadzą schody. Człowiek czuje się taki mały, a idąc po schodach ma wrażenie, że zaraz spotka się z jakimś Bogiem paliw, Bogiem oktanów, który ma gest, wciśnie jakiś magiczny przycisk i popłyną wolnym tempem litry paliwa AN-91. O ile przekręcony jest licznik, tylko operator wie. Cena paliwa AN-91 (takie polskie lepsze 98) to 2 złote i 30 groszy. Na koniec człowiek z siatki, saszety lub plecaka, wyjmuje blisko 500.000 i można jechać dalej.
Pierwszy etap podróży. Wjechać do małego miasteczka w wilajecie (“województwo”) dżyzackim (Jizzax viloyati). Zbliżamy się do granicy z Kazachstanem. Jest ona widoczna po prawej stronie. Żal straszny, że ot tak wjechać nie można, na chwilę, dotknąć kazachskiej ziemii, nacieszyć oko kolejną pieczątką, bezcennym dowodem odbytej podróży. Jest zakaz. Nie wolno. Nie ma co błagać pogranicznika, tłumaczyć, że chce się odbywać podróż pełną gębą. Mijamy stado zwierząt i pasterza. Przed nami ostatnie metry i witacz wyjęty z czasów radzieckich, chociaż nowy. Widnieje na nim wielki napis: G A G A R I N. Podejrzewając, że w zasadzie w środku miasta nie ma nic ciekawego, zrobiliśmy kilka fotografii i ruszyliśmy główną arterią. Na horyzoncie pojawił się sporej wielkości plac z mamiącą się wielką postacią w środku. Nie mogło być inaczej. To pomnik Jurija Gagarina.
Grzesiek z piskiem opon podjechał prawie pod budynek partii lub urząd miasta, a ja z Szymonem wyskoczyliśmy jak z procy. Szybkim krokiem bo bałem się, że zaraz ktoś ten pomnik nam ukradnie, schowa, zasłoni i nici ze spotkania ludzi z Polszy. I coś w tym było. Pod pomnikiem zamieszanie. Kilku mężczyzn krzątało się po wschodniej jego części. Tuż za nimi podnośnik. Fotografujemy Gagarina, pięknie oświetlonego. Wśród robotników zamieszanie, czekają na coś, nie przeszkadzają nam w fotografowaniu pierwszego człowieka w kosmosie. Kilka chwil potem, słychać charakterystyczny dźwięk hydrauliki i podnośnik pnie się do nieba. Kosz powoli zbliża się do wielkiej głowy. Mężczyzna patrzy mu w oczy i zaczyna myć. Głowę. Obok mnie stoi jeden z robotników. Pyta skąd jesteśmy. Polsza, nie Rassija. bardzo dużo osób myślało, że jesteśmy z Rosji czy Ameryki. O nie kochani. My jesteśmy z Polszy. Tej Polszy daleko stąd, tej której dumnie paszport noszę na sercu. Szereg pytań o stan pandemii, a wtedy różnica między nami, a Uzbekistanem wynosiła mniej więcej tak: 35.000 vs 180. Pan lekko przerażony, zaczyna zmieniać temat i coś opowiada o Gagarinie. Ja mu przytakuję bo wiem dlaczego go myją. Jest 8 kwietnia tak? Dlaczego tu nie wiszą, żadne flagi? Dlaczego? Kuuu…..a! Myją głowę pierwszego człowieka bo za 4 dni minie równo 60 lat od pierwszego lotu człowieka w przestrzeń kosmiczną. Taki dzień, taka rocznica, wymaga higieny patrona miasta.
Niestety nie do końca zrozumiałem co Pan dalej próbował mi powiedzieć. Mówił coś o Gagarinie i restauracji. Tyle zrozumiałem, a mój mózg już dorobił resztę historii. Tuż po tym jak Gagarin wylądował 1300 km od tego miejsca, stał się bohaterem socjalistycznego świata. I kiedy pewnego dnia odwiedzał Uzbekistan jechał przez małe miasteczko. Zrobił się głodny i poprosił notabli by się zatrzymali, właśnie tu. Wyszedł i poszedł spontanicznie, jak Obama na hot-doga do lokalnego lokalu gastro. Poprosił o szklankę mleka, ziemniaki i zupę. Kucharki mdlały, cucone przez zimnych jak lód funkcjonariuszy KGB. Szefowej kuchni trzęsły się ręce kiedy podawała Gagarinowi zestaw ziemniaczany. Za chwilę w barze, pojawili się włodarze miasteczka, alkonauci dnia poprzedniego w wymiętych garniturach. Szybko kwiaty, radzieckie flagi, bełkotliwe słowa. Gagarin najedzony wyjechał, następnego dnia przemianowali nazwę i kazali wybudować wielki pomnik. Czy tak było? Nie wiem, jednak tak widzieć to chcę.
Na przeciwko Gagarina blok. Patrzę na niego przez pryzmat flag, chociaż chyba lepiej je nazwać powiewającymi tkaninami. Często można je spotkać np. na Białorusi, ale nie mam pojęcia jak to się fachowo nazywa. Czuć, że idzie jakaś ważna chwila. I jak gdyby nic, na tym bloku ktoś wywiesił pranie. Życie toczy się dalej, tak samo jak droga. Samochód rusza i kierujemy się do Buchary. Kolejne wioski, wielbłądy, skrzyżowania, staje z LPG. Zbliżając się do Samarkandy na horyzoncie zaczynają majaczyć góry. Z tej perspektywy wyglądają jak gdyby znajdowały się w Zaamin. W najstarszym parku narodowym tego kraju. Te wysokie góry (prawie 3500 m) graniczą z Tadżykistanem. Z Samarkandy do granicy jest około 30-35 kilometrów. Znów tak blisko, a tak daleko.
Nad Samarkandą chmury, a to pewnie wpływ bliskiej obecności wysokich gór. Samochód mknie dalej. Wszystko powoli zlewa się w jedno. Te same wioski, twarze, słońce. Im dalej tym większe zmęczenie, chociaż nie prowadzę samochodu. Jest jeszcze jasno, a my docieramy do hotelu. Buchara. Nasz mały pokój z malutkim okienkiem na meczet, jest rozgrzany do czerwoności. Chwila ogarnięcia się i ruszamy na kolację. Nie ma czasu na zwiedzanie, a zresztą po ciemku nie lubię i nie widać nic na czym można zawiesić oko. Chłopak z recepcji wysyła nas do jednej z większych restauracji w zabytkowej części miasta. Dadzą nam 10% zniżki. To idziemy. Nawet nie bardzo mam co fotografować, jestem tak bardzo głodny. Na kolację makaron i ryż. Jest przyjemnie i dziwnie się człowiek czuje siedząc przy stole. Zamknięte gastro w Polsce mocno namieszało w głowie jak cała pandemia.
Zasypiam. Śpię pod cienkim prześcieradłem, jest ciepło. I czekam na następny dzień. Nie mogę się go doczekać.