Strona główna » Archiwum dla kwiecień 2021

Miesiąc: kwiecień 2021

Uzbekistan: Taszkient – Buchara

Droga Taszkient - Buchara
W Uzbekistanie wszędzie jest daleko.

Pobudka. Tak zaczyna się każdy dzień życia. Od budzika. Tego w telefonie, głowie lub kogoś kto jest obok. Leżę ukryty pod kołdrą. Wygodne łóżko, dwa miejsca na okna i łazienka. Trzy łóżka. Ja w środku. Dobrze się spało. Bardzo. Jednym okiem widzę Grześka i telewizor na ścianie, a raczej łączniku między pokojem, a dziwną wnęką z oknami. Kusi mnie by poszukać jakiegoś kanału z uzbecką muzyką. Odwracam się i widzę Szymona, który jeszcze śpi. To jedyny człowiek jakiego znam, który zaśnie wszędzie. Za chwilę wszyscy wstaniemy i zacznie się kolejny dzień podróży. Ten można by powiedzieć już właściwy.

Przed godziną ósmą jesteśmy już po śniadaniu, a Grzesiek przed hotelem, od gościa pokroju Alvaro odbiera białą Toyotę Prado. Duży samochód o wielkich kołach. Nisko zawieszone słońce odejmuje lat tej maszynie. Chwilę po dziewiątej do wielkiego bagażnika ładujemy nasz bagaż. Trzy duże walizki. Ja siadam z przodu, Szymon za Grzegorzem, który będzie naszym kierowcą przez najbliższe dni. Te miejsca staną się naszym domem, a moje będzie szczególnie ulubione przez gorące promienie uzbeckiego słońca. Odpalam od razu radio, bo lubię jak coś gra, a jeszcze gdy muzyka zaczyna dosłownie grać z trasą, jest cudownie. Niestety radio po opuszczeniu Taszkientu przestało grać, straciło zasięg i podczas całej podróży nie udało mi się nic złapać. Szkoda. Bardzo.

Z Taszkientu do Buchary jest 568 kilometrów. My zrobiliśmy trochę więcej bo na tej trasie było miasto które musieliśmy odwiedzić.

Szerokie ulice stolicy powoli ustępują drodze dwupasmowej. Wyjazd z miasta jest długi mimo odwrotnego kierunku. Bywa przecież tak, że rano cała okolica wali do miasta, a tu chyba bez znaczenia. na rogatkach miasta ogromny bazar. Wszystko jasne. Blisko po godzinie jechaliśmy po gęsto zaludnionych terenach zabudowanych. Ułożone, czyste miasto, zostało zastąpione podmiejskim ładem klasycznego bałaganu. Pasy drogowe to często jedyny kontakt z namacalnym światem dla ludzi. Przez okno samochodu świat jest szybki. Kolejne momenty znikają tak szybko jak się pojawiają. W jednej sekundzie pojawia się człowiek, a za chwilę już go nie ma i nie będzie. Nasze spotkanie trwa ułamek życia. Nigdy nie poznam jego historii, nigdy nie dowiem się co ma w oczach. Kolejny słupek, kolejna stacja paliw LPG, kolejne osoby stoją przy drodze. Tej drodze która budziła naszą ciekawość. Jaka będzie? Czy nawierzchnia poniesie nas gładko do celu czy będzie to walka z dziurami. W międzyczasie dokonujemy pierwszego tankowania samochodu. Stacje są zupełnie inne jak u nas. Zazwyczaj składają się z dwóch części, które tworzą całość. Będzie to opis wynikający z ogólnych obserwacji różnych stacji, które różnią się między sobą detalami, ale system działania jest podobny. Dwa, może cztery dystrybutory. Dach i budynek kogoś kto odpala te dystrybutory. Wszystko tworzy jedność. Zazwyczaj pracują tam dwie osoby. Człowiek od nalewania paliwa oraz ten drugi. Operator (zazwyczaj nad oknem widnieje taki duży napis) który siedzi w budynku, ukryty za małym okienkiem do którego zazwyczaj prowadzą schody. Człowiek czuje się taki mały, a idąc po schodach ma wrażenie, że zaraz spotka się z jakimś Bogiem paliw, Bogiem oktanów, który ma gest, wciśnie jakiś magiczny przycisk i popłyną wolnym tempem litry paliwa AN-91. O ile przekręcony jest licznik, tylko operator wie. Cena paliwa AN-91 (takie polskie lepsze 98) to 2 złote i 30 groszy. Na koniec człowiek z siatki, saszety lub plecaka, wyjmuje blisko 500.000 i można jechać dalej.

Pierwszy etap podróży. Wjechać do małego miasteczka w wilajecie (“województwo”) dżyzackim (Jizzax viloyati). Zbliżamy się do granicy z Kazachstanem. Jest ona widoczna po prawej stronie. Żal straszny, że ot tak wjechać nie można, na chwilę, dotknąć kazachskiej ziemii, nacieszyć oko kolejną pieczątką, bezcennym dowodem odbytej podróży. Jest zakaz. Nie wolno. Nie ma co błagać pogranicznika, tłumaczyć, że chce się odbywać podróż pełną gębą. Mijamy stado zwierząt i pasterza. Przed nami ostatnie metry i witacz wyjęty z czasów radzieckich, chociaż nowy. Widnieje na nim wielki napis: G A G A R I N. Podejrzewając, że w zasadzie w środku miasta nie ma nic ciekawego, zrobiliśmy kilka fotografii i ruszyliśmy główną arterią. Na horyzoncie pojawił się sporej wielkości plac z mamiącą się wielką postacią w środku. Nie mogło być inaczej. To pomnik Jurija Gagarina.

Grzesiek z piskiem opon podjechał prawie pod budynek partii lub urząd miasta, a ja z Szymonem wyskoczyliśmy jak z procy. Szybkim krokiem bo bałem się, że zaraz ktoś ten pomnik nam ukradnie, schowa, zasłoni i nici ze spotkania ludzi z Polszy. I coś w tym było. Pod pomnikiem zamieszanie. Kilku mężczyzn krzątało się po wschodniej jego części. Tuż za nimi podnośnik. Fotografujemy Gagarina, pięknie oświetlonego. Wśród robotników zamieszanie, czekają na coś, nie przeszkadzają nam w fotografowaniu pierwszego człowieka w kosmosie. Kilka chwil potem, słychać charakterystyczny dźwięk hydrauliki i podnośnik pnie się do nieba. Kosz powoli zbliża się do wielkiej głowy. Mężczyzna patrzy mu w oczy i zaczyna myć. Głowę. Obok mnie stoi jeden z robotników. Pyta skąd jesteśmy. Polsza, nie Rassija. bardzo dużo osób myślało, że jesteśmy z Rosji czy Ameryki. O nie kochani. My jesteśmy z Polszy. Tej Polszy daleko stąd, tej której dumnie paszport noszę na sercu. Szereg pytań o stan pandemii, a wtedy różnica między nami, a Uzbekistanem wynosiła mniej więcej tak: 35.000 vs 180. Pan lekko przerażony, zaczyna zmieniać temat i coś opowiada o Gagarinie. Ja mu przytakuję bo wiem dlaczego go myją. Jest 8 kwietnia tak? Dlaczego tu nie wiszą, żadne flagi? Dlaczego? Kuuu…..a! Myją głowę pierwszego człowieka bo za 4 dni minie równo 60 lat od pierwszego lotu człowieka w przestrzeń kosmiczną. Taki dzień, taka rocznica, wymaga higieny patrona miasta.

Niestety nie do końca zrozumiałem co Pan dalej próbował mi powiedzieć. Mówił coś o Gagarinie i restauracji. Tyle zrozumiałem, a mój mózg już dorobił resztę historii. Tuż po tym jak Gagarin wylądował 1300 km od tego miejsca, stał się bohaterem socjalistycznego świata. I kiedy pewnego dnia odwiedzał Uzbekistan jechał przez małe miasteczko. Zrobił się głodny i poprosił notabli by się zatrzymali, właśnie tu. Wyszedł i poszedł spontanicznie, jak Obama na hot-doga do lokalnego lokalu gastro. Poprosił o szklankę mleka, ziemniaki i zupę. Kucharki mdlały, cucone przez zimnych jak lód funkcjonariuszy KGB. Szefowej kuchni trzęsły się ręce kiedy podawała Gagarinowi zestaw ziemniaczany. Za chwilę w barze, pojawili się włodarze miasteczka, alkonauci dnia poprzedniego w wymiętych garniturach. Szybko kwiaty, radzieckie flagi, bełkotliwe słowa. Gagarin najedzony wyjechał, następnego dnia przemianowali nazwę i kazali wybudować wielki pomnik. Czy tak było? Nie wiem, jednak tak widzieć to chcę.

Na przeciwko Gagarina blok. Patrzę na niego przez pryzmat flag, chociaż chyba lepiej je nazwać powiewającymi tkaninami. Często można je spotkać np. na Białorusi, ale nie mam pojęcia jak to się fachowo nazywa. Czuć, że idzie jakaś ważna chwila. I jak gdyby nic, na tym bloku ktoś wywiesił pranie. Życie toczy się dalej, tak samo jak droga. Samochód rusza i kierujemy się do Buchary. Kolejne wioski, wielbłądy, skrzyżowania, staje z LPG. Zbliżając się do Samarkandy na horyzoncie zaczynają majaczyć góry. Z tej perspektywy wyglądają jak gdyby znajdowały się w Zaamin. W najstarszym parku narodowym tego kraju. Te wysokie góry (prawie 3500 m) graniczą z Tadżykistanem. Z Samarkandy do granicy jest około 30-35 kilometrów. Znów tak blisko, a tak daleko.

Nad Samarkandą chmury, a to pewnie wpływ bliskiej obecności wysokich gór. Samochód mknie dalej. Wszystko powoli zlewa się w jedno. Te same wioski, twarze, słońce. Im dalej tym większe zmęczenie, chociaż nie prowadzę samochodu. Jest jeszcze jasno, a my docieramy do hotelu. Buchara. Nasz mały pokój z malutkim okienkiem na meczet, jest rozgrzany do czerwoności. Chwila ogarnięcia się i ruszamy na kolację. Nie ma czasu na zwiedzanie, a zresztą po ciemku nie lubię i nie widać nic na czym można zawiesić oko. Chłopak z recepcji wysyła nas do jednej z większych restauracji w zabytkowej części miasta. Dadzą nam 10% zniżki. To idziemy. Nawet nie bardzo mam co fotografować, jestem tak bardzo głodny. Na kolację makaron i ryż. Jest przyjemnie i dziwnie się człowiek czuje siedząc przy stole. Zamknięte gastro w Polsce mocno namieszało w głowie jak cała pandemia.

Zasypiam. Śpię pod cienkim prześcieradłem, jest ciepło. I czekam na następny dzień. Nie mogę się go doczekać.



































Uzbekistan: Taszkient. Kosmonavtlar. Kosmiczna stacja metra (część 2)

Jesteśmy przed wejściem na stację Kosmonavtlar. Wejście jak każde inne tu podobne. Schody w dół, a po bokach znajome kafelki. Nie mogę się doczekać, aż wejdę na peron. I tu podobny scenariusz. Zakup biletu, kod QR i kontrola plecaka. Na każdej stacji Pan w mundurze w ręku trzymając pałkę-skaner, bada kto co ma w środku. Nikt nie protestuje. To tak samo normalne jak przejście przez bramkę biletową. Aparat przewieszony przez ramię. Bez żadnego stresu. Nie tak jak w Baku gdzie fotografowanie metra jest zakazane.

Metro w Taszkiencie można fotografować i warto to robić. Zakaz został tu zniesiony w 2018 roku. I bardzo dobrze bo stacje metra w tym stylu, gdzie widać historię, jest świetnym i namacalnym muzeum. W przypadku stacji budowanych przed 1991 rokiem, ta historia jest jasna. Sowiecka historia. Pełna pracy, siły i dumy. My teraz skupmy się na stacji Kosmonavtlar, która została poświęcona radzieckiemu programowi kosmicznemu. Została oddana na cześć uzbeckiego kosmonauty Władimira Dżanibekowa w grudniu 1984 roku. Sam Dżenibekow pięciokrotnie latał w kosmos. W przestrzeni kosmicznej spędził łącznie 145 dni.

Na uwagę zasługują tu trzy rzeczy. Pierwszą z nich jest kolor. Błękit nieba, wkraczający w granat, który symbolizuje przejście między ziemią, a umownym kosmosem. Ziemska atmosfera. Patrząc w górę dostrzegamy przepiękny system oświetlenia sufitowego stacji, który nawiązuje do drogi mlecznej. Jestem pod wrażeniem detali, a także odwagi budowania takich stacji. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Ściany.

Warto poświęcić im najwięcej czasu. Kosmiczne medaliony na których widnieją wizerunki ważne dla radzieckiego programu kosmicznego. Chociaż bez prekursorów nie było by to możliwe. Jest i mityczny Ikar. Obok niego Uzbecki sułtan, astronom i matematyk Ulugbek. Dalej wspaniała postać Siergieja Korolowa – ojca programu kosmicznego, którego ZSRR przez pewien czas nie kochała i spędził 6 lat w gułagu, a potem wyniósł ZSRR na podium wyścigu kosmicznego. Jeśli patrzymy przez finał tego wyścigu, czyli lądowania na księżycu to faktycznie można brać USA pod uwagę, że zdobyli miejsce numer 1, ale ZSRR miał tych jednostkowych sukcesów więcej. I tak docieramy do tego najważniejszego. Jurija Gagrina. Pisać o nim nie muszę. Jednakże jeśli interesujecie się kosmosem, a będzie kiedyś Wam dane być w Moskwie to z czystym sumieniem polecam Wam Muzeum Kosmonautyki. Kiedy z bliska można zobaczyć zeszyt z notatkami Gagarina czy legendarny czarny płaszcz Korolowa to czuć magię podboju kosmosu. W tym muzeum miałem okazję być dwa razy. W 2011 i 2017 roku. Do dziś popijam chętnie czaj z dwóch kubków, które tam kupiłem. Jeśli kiedyś rzuci mnie jeszcze raz do Moskwy (na co liczę) to pójdę tam kolejny raz. Jest tam ogrom(!) rzeczy do oglądania.

Szymon mnie sfotografował jak fotografuję stację metra pod czujnym okiem Pana w mundurze. Obok selfie z Gagarinem.

Fotografuję stację i co chwilę wracam do medalionu z wizerunkiem Gagrina. Czas nas goni. Wsiadamy w wagonik metra i jedziemy dalej. Na naszej mapie zaznaczone mamy kolejne miejsca. Jednym z nich jest wejście na stację Bunyodkor. Kilka fotografii i lecimy dalej. Przed nami pojawia się ogromny plac z wielką flagą Uzbekistanu, który pięknie komponuje się z Pałacem Przyjaźni Narodów. To nic innego jak wielka sala koncertowa. W bloku wschodnim takich budynków jest sporo. Ten jest wisienką na tym placowym torcie. Po obu jego stronach, wielkie bloki mieszkalne, które tworzą istny falochron, niczym ekrany na autostradzie A2. Na ich dachach widnieją metalowe ornamenty. W centralnej ich części widnieje godło Uzbekistanu.

Od razu co przykuwa uwagę to ogólny jego wzór który nawiązuje do tego z czasów ZSRR. Wystarczy zobaczyć lub przypomnieć sobie godło Białorusi. Główną postacią godła jest mityczny ptak Huma. Symbol powodzenia, szczęścia i wolności. Za nim dwie główne rzeczki Uzbekistanu.

Na placu jest sporo ludzi. Pora dnia zaczyna sugerować, że zaczynają się godziny szczytu. Słońce praży więc chowam się na chwilę pod wielkim, mobilnym cieniem jaki rzuca ogromna flaga Uzbekistanu. Kiedy próbuję ją sfotografować, wiatr przestaje wiać. Flaga opada. Jak na złość. Skupiam się zatem na wielkim bloku i godle. Stoję na trawie, mijają mnie białe samochody i zastanawiałem się wtedy po co właściwie to fotografuję. Odkładam aparat i patrzę na betonowy blok. Odnajduję w tym widoku częściowy spokój. Nie ma go jeszcze wiele bo nie kupiliśmy kart SIM. Generalnie za dużo emocji.
















Mijamy wielki napis pod którym każdy może sobie zrobić zdjęcie. I ♥ TASHKIENT. Jest dobrym tłem na mijających mnie ludzi. Pewnie każdy wieczór generuje kolejne fotografie na Instagram. Pasy. Chodnik. Słońce. Długa droga, po lewej jakiś płot. Przed nami idzie grupka młodych chłopaków. Przystawiam aparat do oka i fotografuję. To jedna z tych wschodnich rzeczy która nie ma w Polsce swoistego odpowiednika (bez alkoholu). Mianowicie wschodni mężczyźni, a tutaj to doskonale widać, przytulają się. Obejmują, czasem nawet chodzą pod rękę. Zawsze jedna ręką jest na barku drugiego. To okazywanie przyjaźni. Nie obędzie się bez wschodnich pocałunków na powitanie, może nie w usta ale jednak.

I to okrutnie mi kontrastuje z problemem jaki Uzbekistan ma. W Polsce też go ludzie mają, ale wschód wydaje się prosty i męski. Podział ról w społeczeństwie jest trochę inny jak u nas. Pamiętam dwie rzeczy które spowodowały, że zacząłem nad tym się zastanawiać. Dawno temu razem z koleżanką i kolegą, pojechaliśmy do Kaliningradu na kilka dni. Znaliśmy się kilka lat i postanowiliśmy się razem ruszyć. Wcześniej przez Internet zdobyłem na miejscu kontakt, chłopaka który załatwił nam hotel, a potem mieliśmy okazję z nim pospacerować. Mówił po polsku. Bardzo miło wspominam tamten czas. To dzięki niemu poznałem i pokochałem rosyjską grupę Kino. Do rzeczy. Kiedy w hotelu byliśmy w trójkę. Ja, kolega i Dima, Rosjanin zapytał nas jak to jest. My we dwóch, ona jedna i seksa niet? Po powrocie zacząłem się nad tym zastanawiać, pozostawiając pytanie bez odpowiedzi. Potem z czasem gdy zacząłem poznawać wschód, natrafiła się druga okazja by powrócić do rozmyślań o roli kobiet i mężczyzn za naszą wschodnią granicą. Moja wiedza nie jest duża, a wynika jedynie z prostych obserwacji.

Białoruś. Strasznie zimno. Byliśmy w trójkę. Ja, była partnerka i kolega. Byliśmy u jakiegoś chłopaka i jego dziewczyny, który miał czytnik kart i zgrywał zdjęcia na dysk. Dokładnie po tylu latach nie pamiętam o co tam dokładnie chodziło. Generalnie po wejściu chłopak podał rękę tylko nam, męskiej części grupy. Bardzo mnie to zdziwiło i zdenerwowało. Jestem człowiekiem który wyznaje zasadę równouprawnienia. Uważam też, że w wielu sprawach kobiety są lepsze od mężczyzn i odwrotnie. I to jest siła tego by się uzupełniać. Mogą to też być dwie kobiety, dwóch mężczyzn. Nie ma to znaczenia. Każdy inny, wszyscy równi. Jednak nie tu na wschodzie. Tu jest inaczej.

Mężczyzna ma swoją rolę, kobieta swoją. Mężczyźni na wschodzie udają, że są silni, mocni, stanowczy, idą do przodu, jedną ręką zbierają plony, drugą niosą swoją kobietę. Jednak według mojej oceny wschodni mężczyzna jest słaby. Tu myślę o Rosji, Ukrainie i Białorusi. Tych z Azji Centralnej nie znam na tyle by mieć prawo się wypowiadać. To moje odczucie. Do tego problem alkoholu mocno wpływa na jakość męskich dusz. Kobieta na wschodzie ma wszystko na swojej głowie. Facet jest wycofany i zajęty swoimi sprawami. Może to się zmienia, tego nie wiem. Fakt jest taki, że żyją krótko. Kobiet jest tam więcej.

Tu w Uzbekistanie doskonale czuć było rolę kobiety, która ma za zadanie zajmować się domem. W Chiwie kiedy zabrnęliśmy z Szymonem w ślepą uliczkę, zostaliśmy zaproszeni przez nieznajomego człowieka na czaj i chleb. Nie mogliśmy odmówić. I chociaż w gospodarstwie była kobieta, nie wyszła ona za próg, a przygotowała wszystko. Na bazarze w Taszkiencie i co zauważył słusznie Szymon, mięso sprzedaje mężczyzna. Owoce i warzywa kobieta. I tu ma także wpływ religia (i wychowanie). Tak wiele pytań bez odpowiedzi.

Kilku młodych chłopaków. Jeden obejmuje drugiego. Dwaj koledzy, pewnie z jednej klasy. Może ich starsi bracia, kilka dni przed naszym przylotem spontanicznie demonstrowali przeciwko osobom LGBT+, które w Uzbekistanie praw żadnych nie mają. Co więcej właśnie te demonstracje zostały wzburzone przez ustanowione prawo które wyznacza konkretne kary za homoseksualizm. Sąsiad ich ma podobne prawo, mowa o Turkmenistanie. Uważam, że Polska jest homofobiczna, ale tutaj jest to wytłuszczone i poparte przez prawo. Homoseksualizm w Uzbekistanie jest obrazą państwa i społeczeństwa. Osoby LGBT+ nie mają i mieć nie będą spokojnego życia. Więc mimo wszystko przytulający się chłopcy, a homoseksualizm jakoś dziwnie ze sobą się to łączy, a mimo to nie ma z tym problemu, znaczy się z fizycznym wyrażaniem uczuć do drugiego mężczyzny. Dotykanie genitaliów jest już jednak karane. Totalny rezonans jednak nie jest to i nigdy nie będzie moją sprawą kto kogo kocha, kto z kim mieszka i śpi. Kochajmy się!




















Ogromny budynek centrum handlowego. Nadzieja na zakup karty SIM i łazienkę. Stoję przed. W tle widnieje parterowa zabudowa, trochę jak slumsy. Po prawej stronie radzieckie bloki z przepięknymi mozaikami. Tak dużo jeszcze takich betonowych obrazów nie widziałem. Z jednego aut z otwartymi oknami sączy się uzbeckie disco polo. Wchodzimy do środka. Jest normalnie. Po lewej nawet uzbecki Carrefour. I jest. Wyspa radości. Kobieta ze stanowiskiem która sprzedaje karty SIM. Ku radości obskoczyliśmy ją, ale…przerosło ją to. Odmówiła. Chociaż mieliśmy wrażenie, że nie miała ochoty nam pomóc. Wysłała nas gdzieś do głównego punktu, ale jej wytyczne były błędne, może chciała nas spławić. Udało jej się. Pęcherz pusty jak brzuch. Jak człowiek głodny to całe myślenie i spokój ulatują. Jeść!

Stacja metra Puszkin. Potem to już z górki, dosłownie. Na naszym stole lądują manty. O tak. Zjeść manty w Uzbekistanie to jak zjeść hot-doga w Nowym Jorku, pizzę w Neapolu czy napić się wódeczki w mroźny wieczór w Murmańsku. Było przepysznie, chociaż ciężko, tłusto. Człowiek zjadł to od razu rozjaśnił swój umysł. Chwilę potem nabyliśmy karty SIM. Chłopaki zostali, a ja wróciłem do hotelu, kilka kroków od restauracji. Trzeba było odpocząć bo przed nami następny długi dzień z trasą. Byłem zadowolony.

Uzbekistan: Taszkient. Miasto pełne słońca (część 1)

Ja w Taszkiencie. W tęsknocie za weselami w Polsce. Fot. Szymon

W poprzednim wpisie napisałem jak to się stało, że to właśnie Uzbekistan wybraliśmy na nasz następny kierunek podróży. I tak 6 kwietnia w środku dnia zjawiłem się na lotnisku. Ilość lotów od czasu pandemii zmalała u mnie drastycznie. Średnio w roku latam 30-40 razy. W 2020 z Olą poleciliśmy na Kretę: 2 loty. I w 2021 ilość lotów finalnie wyniosła: 4. Czyste szaleństwo. Odprawiliśmy się, zrzuciliśmy bagaże, formalności koronawirusowe, kontrola bagażu, kontrola twarzy, paszportu, a za chwilę czekaliśmy już spokojnie na nasz samolot z Warszawy do Mińska na Białorusi.

Tego dnia na lotnisku pracował Marcin, więc fajnie było chwilę pogadać. Wsiedliśmy do samolotu. Lot do Mińska trwał godzinę. Pierwsza zmiana czasu. Byłem już kiedyś na tym lotnisku, ale gdzieś na dole przed budynkiem. Pamiętam, że było tak strasznie pusto, a w środku stał sztuczny żubr. Dopiero po więcej jak dekadzie udało mi się być na nim pasażerem. Budynek lotniska jest taki brutalny i chłodny, a w środku wyczuwa się podobną aurę. Już tutaj było widać, że wielu pasażerów oczekujących na samolot nie nosiło maseczek co ostatnio zawsze mi się rzuca w oczy. Tak po prostu jest. Musieliśmy poczekać 2-3 godziny, a ja często zerkałem przez szybę gdzie było widać wiele stojących samolotów. To jedna z najciekawszych rzeczy na każdym lotnisku. Tutaj było dużo lotniczych smaczków bo przecież byłem już naszą wschodnią granicą. Wypatrywałem samolotu Baćki, czyli Łukaszenki, ale pewnie jest dobrze schowany w jakimś hangarze. On sam lata Boeingiem 767, który wcześniej latał w  Turkmenistanie. Numer boczny samolotu: EW-001PB. Numer jeden.

Samolot do Taszkientu wystartował chwilę po godzinie 20. Samolot był prawie pełny. Większość to Uzbecy, ale obok nas leciała jakaś kobieca reprezentacja (chyba piłki ręcznej). Widać, że Baćka dba o swoich sportowców, dlaczego? Było to widać po tym ile gadżetów pewnej amerykańskiej firmy miały młode dziewczyny, wiedząc równocześnie jakie średnie zarobki panują w tym kraju. Pasażerowie z Uzbekistanu w większości maseczek nie używali. Obsługa samolotu miała na to wywalone. Tak po prostu było.

W środku nocy wylądowaliśmy gładko w Taszkiencie. 2,3 miliona ludzi. Trochę się zeszło bo trzeba było przejść przez kontrolę kwitów z testem na covid. Potem kontrola paszportowa. Facet z budki długo oglądał mój paszport. I ja mu się nie dziwię. Był pusty. Musiałem wyrobić nowy paszport w styczniu 2020 roku bo w grudniu 2019 będąc z Olą w Gruzji, paszport ten mi się rozerwał. Na szczęście udało mi się opuścić Gruzję bez problemów, a Pani w urzędzie paszportowym, powiedziała, że wymiana jest konieczna. Bolało mnie to bo w ostatnich 4 latach paszport wymieniałem 3 razy. Gdybym miał jeden to ilość pieczątek i wiz, stawiała by mnie jednocześnie w bardzo wiarygodnej pozycji, a dwa mogła też wzbudzić zainteresowanie gdzie byłem i po co. Goły paszport z napisem “Bóg. Honor. Ojczyzna”. Przyznam, że słowo “Bóg” nie powinno widnieć w paszporcie. Tak czy siak Pan wbił mi pierwszą pieczątkę i czekała na nas kontrola celna. Tu Szymona zatrzymali bo miał dwa stare analogowe aparaty. Rozmowy, deklaracje i tak dalej. Kierowca z hotelu na nas nie czekał. Znudził się chyba zbyt długim oczekiwaniem.

Grzesiek załatwił taryfę i ruszyliśmy do hotelu. Był zamknięty. Wszyscy w środku spali. Po kilku minutach walenia w drzwi (nie było dzwonka…) facet się obudził i wpuścił nas do hotelu. Trudno było mi zasnąć, chociaż te kilka godzin snu złapać rzecz bezcenna. Emocje, a sen. Znamy ten mix.

Potwierdzony meldunek w hotelach

Wygodne łóżko, okno z widokiem na ulicę i mozaikę socjalistyczną na szarym poradzieckim bloku. Ludzie po chodnikach szybko podążają do swoich celów. Na ulicy sznur aut w kolorze białym. Pomiędzy nimi, czasem można było dostrzec taryfę w kolorze żółtym. Śniadanie. Ulica. Na dole czekała na nas już registracja czyli ważny kwit we wschodnich państwach. Na szczęście powoli znika to ustrojstwo. To nic innego jak papier który poświadcza, że jesteśmy zameldowani w danym hotelu. Przed wyjazdem czytałem, że jest to bardzo ważne i jak się okazało było raz, podczas zakupu lokalnej karty SIM. Po powrocie jest to jedynie pamiątka gdzie i kiedy człowiek spał. Nic więcej.

Nie pamiętam co mi się śniło tak byłem zmęczony, ale doskonale pamiętam jak się czułem idąc po ulicy skąpanej w gorącym taszkienckim słońcu. Spojrzałem na mapę i ruszyliśmy do metra. W międzyczasie wymiana waluty. 200 amerykańskich dolarów. Czyli ciut więcej jak 2 miliony uzbeckich sumów. Byliśmy milionerami. Na szczęście Pani w okienku dała duże nominały. W tych mniejszych to trzeba by mieć małą reklamówkę albo sakiewkę.

Taszkienckie metro niczym nie różni się od tego w Tbilisi. Cena biletu to 60 groszy (1400 SUM). Otrzymuje się bilecik z kodem QR i można wejść. Jak ja lubię podziemne kolejki, nawet nie zdajecie sobie sprawy. Nie żadne tam z Paryża, Londynu czy Nowego Jorku. Tylko właśnie te na wschodzie. Miałem okazję kilkoma systemami podróżować. Wszystko jest tak do siebie podobne bo przecież było to budowane w czasach gdy miasta te przytulone były do Mateczki Rosji. Nam w Warszawie też coś z tego systemu się dostało, a w zasadzie z fabryki w Sankt Petersburgu. Do dziś można takim wagonem (przed i po liftingu) przejechać się w Warszawie. To jednak nie to. We wschodnim metrze albo można poczuć, że jedzie ono szybciej albo torowisko jest mniej równe. Obstawiam to pierwsze.

Stacja Buyuk Ipak Yo’li. Nawet nie jestem w stanie odczytać tej nazwy. Jest taka jaką bym chciał ją widzieć. Otwarta we wrześniu 1980 roku. Pachnie wschodem. Pachnie smarem, metalem i tym zaduchem, za którym zawsze tęsknię. Przez 7 pierwszych lat stacja nosiła imię Maksyma Gorkiego. Wybitnego pisarza rosyjskiego modernizmu. Wszystkie stacje metra w Taszkiencie są także schronami przeciwatomowymi. Czy jeszcze funkcjonalnymi? Nie mam takiej pewności.

Stacje metra w Taszkencie są bogato udekorowane socrealistycznymi polichromiami, architektura była wzorowana na systemie metra w Moskwie. Orientalny styl stacji może nasunąć skojarzenia z architekturą Baśni z 1001 nocy. Większość stacji wyłożonych jest marmurem, ponadto ozdobione są pozłacanymi, monumentalnymi świecznikami¹

Jest dużo ludzi. Bardzo się od tego odzwyczaiłem. W Warszawie rzadko korzystam z komunikacji miejskiej, chociaż bardzo ją lubię i popieram. Dziki tłum, ale to zasługa tego, że jest to pierwsza stacja na linii Chilonzor.  W trzęsącym się wagoniku ruszamy w miasto. Obserwuję dokładnie każdego z pasażerów. Metro to żyły miasta. Doskonały punkt wyjścia do wejścia w ten świat. Ukrywając się pod maseczką, która daje nam czasem wiele dodatkowych mocy, możemy przez chwilę poczuć się obywatelami tego miasta. Przez te kilka stacji byłem taszkientczykiem. Jednak nie da się być czasem niewidzialnym z przewieszonym aparatem i mimo zakrycia ust i nosa, od razu widać, że nie jesteśmy lokalsami. To jednak czasem ma swoje ogromne plusy. Fart innostrańca, obcokrajowca.

Grzesiek w kieszeni miał mapę, którą przed wyjazdem zrobiłem i wydrukowałem. Były tam zaznaczone miejsca które chcemy zobaczyć podczas tego dnia, a także w dniu naszego powrotu do Polski. To było świetne rozwiązanie. Dzięki temu udało się zaoszczędzić sporo czasu i dużo udało się zobaczyć. Zobaczyć znaczy się sfotografować.

Stacja metra Paxtakor. Ależ nazwa. Jedno z wyjść tej stacji metra było w przepięknym modernistyczno-radzieckim stylu. Tuż obok skąpane w słońcu auta. Ogrom aut w kolorze białym. Na samej stacji przepiękna mozaika, która przedstawiała biegnącego sportowca ze zniczem. Wydaje się olimpijskim. Pogoda sprzyjała oglądaniu miasta z bliska. Dlatego też ruszyliśmy by zdobyć kolejne punkty na mapie.







Taszkient wydaje się miastem zadbanym. Nawet przyglądając się z bliska jest tu czysto. Główne ulice, chodniki, jakieś przystanki autobusowe. Jest ładnie. Człowiek czuje się tu dobrze. Mijamy budynek kina, a potem na horyzoncie pojawia się fenomenalny budynek taszkienckiej filharmonii. Pusto. Tylko my. Po chwili ktoś naciska przycisk i uruchamia się fontanna. Pięknie wygląda na tle błękitnego nieba, a ja wpatrzony w fasadę budynku nie mogę sobie odmówić by dokładnie ją sfotografować bo nie mogę od niej oderwać oczu.









Zaczynam powoli czuć to na co czekałem. Jestem tu i teraz. Co chwilę mój aparat się uruchamia i zaczyna fotografować. Architektura to jedno, ale drugą ciekawą rzeczą jest coś co ciężko mi dokładnie opisać. Nazwijmy to stylem. Chociaż sam Taszkient pachnie poprzednią epoką to jednak od czasu upadku ZSRR, powolnie pojawił się w tej części świata styl, który dokładnie pokazuje to co ciężko mi opisać. Musimy na chwilę szybko przeskoczyć na północ kontynentu (chociaż możliwe, że i to się dzieje w Uzbekistanie – nie wiem) do Rosji.

Stare mieszkania które były wykańczane w stylu sowieckim, czyli z dostępnych towarów wyglądało jak każde inne. Takie to były czasy. Jednak wraz z upadkiem systemu do Rosji na barkach szerokich jak kanał Sueski, wpłynęły towary z zachodu. Tego zepsutego. I tak Rosjanie (możemy zamienić Rosję na Białoruś dla przykładu) pragnący zachodniego stylu, zaczęli remontować swoje mieszkania. Jednak jak to na wschodzie nie da się zachodu skopiować na warunki wschodnie. Powstał zatem euroremont. Czyli zamianę stylu sowieckiego na styl zachodni. Proszę jednak nie wyobrażać sobie, że nagle znajdziemy klasyczne wystroje. Nic z tych rzeczy. Dla mnie euroremont to nic innego jak pewien styl, który według mojej oceny pachnie wschodem. To trzeba zobaczyć by zrozumieć. Taki styl, mam wrażenie jak z przełomu wieku w Polsce, gdzie dziś uważamy te meble i gadżety za niemodne, kiepskie, tandetne. Euroremont ma swoją cenę i to właśnie on często podnosi cenę lokalu mieszkaniowego i oczywiście jego standard. Pozwala lepiej żyć nie zawsze w pięknym jak dla nas miejscu.

I tak właśnie może nieudolnie chciałem Was przekierować na styl jaki panuje w Azji Środkowej. Niby nowoczesne budynki, niby szkło, metal, przyszłość. A jednak coś tu nie pasuje, coś odrzuca, coś co powoduje, że jest to kiczowate, ale spójne i piękne bo jest to tu wszędzie. I tak właśnie też pachną nowe pomniki, obeliski, totemy. Cokolwiek w czym zawarty jest jakiś symbol. Może tego nie rozumiem, może nie ułożyło mi się to w moim rozumie, ale dla mnie jest to kiczowate. Powtarzając się piękne. Tu przypomina mi się Skopje, jedna z najbrzydszych stolic w jakich miałem okazję być. Kiedy ciężko o historię, robi się właśnie takie dziwne rzeczy. Może to też najszybsza droga by wyprzeć sowieckie czasy i powrócić do złotych czasów. Najlepiej tych z czasów jedwabnego szlaku gdzie Uzbekistan odgrywał kluczową rolę.

I tak docieramy do ciekawego miejsca. Z początku wita nas pusta fontanna z milionami błękitnych kafelków. To Skwer Niepodległości. Miejsce przesycone jest przestrzenią, ograniczoną ilością elementów, które mimo swojej liczby emanują na nas swoim patosem. Zaznaczyłem to miejsce ponieważ było ono na drodze do jednego z socrealistycznych budynków, ale także dlatego, że kiedyś mieścił się tu najwyższy pomnik Lenina. Dziś zamiast Lenina jest globus. Frontem do nas widnieje wielki Uzbekistan. Pod nim pomnik Płaczącej Matki, którego zadaniem było oddać hołd poległym Uzbekom podczas II Wojny Światowej (400.000 osób). Niestety nie da się podejść. Stoi barierka. Można by ją obejść, ale gdzie człowiek się nie obejrzy stoi jakiś mundurowy. W zachodniej części placu mieści się Senat. Wolę nie ryzykować. Nadal w Uzbekistanie nie wolno fotografować strategicznych miejsc. Każdy człowiek w mundurze ma swoje diabelskie oblicze. Obserwuję wejście do metra i w oddali widać perełkę. O tak. Dla takich budowli warto podróżować i pozwalać sobie wtykać patyk do nosa. To Muzeum Historii Uzbekistanu.





Mam wrażenie, że wszędzie jest blisko chociaż miasto jest duże. Tuż po upadku ZSRR Taszkient był na miejscu 4 pod względem liczby ludności. Moskwa. Leniningrad (dziś Sankt Petersburg) i Kijów. Był rok 1991. Zapamiętajcie ten adres Buyuk Turon 3 bo właśnie tutaj znajdziecie jeden z najpiękniejszych budynków w Taszkiencie. Od razu przyznam się, że nie przepadam za muzeami. Szkoda mi na nie czasu no chyba, że jest to muzeum wypełnione samolotami i rakietami kosmicznymi. Dlatego też o Muzeum Historii Uzbekistanu nie powiem Wam nic, ale pewnie w środku dla kogoś kto lubi zapoznawać się z fundamentem miejsca w którym jest, będzie to piękna przygoda. Sam budynek to jak dla mnie osiemnasty cud świata. Zewnętrzne ornamenty, bryła i to słońce, które towarzyszy nam od rana. Wszystko układa się w całość. Słońce jest niczym łyżeczka miodu dodawana do kubeczka z czajem o odpowiedniej temperaturze. Smak idealny. Obchodzę budynek z radością i poddaję go szczegółowej rejestracji fotograficznej. Często bywa tak, że liczy się sam proces fotografowania jak późniejszej publikacji tych fotografii. Fotografowanie to czysta przyjemność. Szczególnie, że tego mi brakowało.

Do czasu upadku ZSRR muzeum to nosiło inną nazwę. Muzeum Lenina. I tu wrócę do opisu budynku. Wybudowano go w 1970 roku i jest on doskonałym przykładem tego jak wielokulturowość wpłynęła na architekturę radziecką. Tutejszy rejon Azji Środkowej stał się przepięknym poligonem doświadczalnym w kwestii połączenia obu tych rzeczy. Sowieckości i orientu. Na uwagę zwracają tutaj betonowe kratki ozdobne zwane panżarą (ros. панжара), które mają za zadanie chronić przed słońcem. Ten motyw pojawia się bardzo często w lokalnej architekturze. I robi ogromne wrażenie!

Ciągle wypatrujemy jakiegoś punktu w którym będziemy mogli kupić sobie kartę SIM. Na horyzoncie pojawił się jakiś budynek, który finalnie prowadził nas na stację metra. Front budynku jest niesamowity. Fotografuję go chwilę, portretuję kolegów i po chwili wchodzę do sklepu spożywczego w celu nabycia chłodnego płynu gazowanego. Moja Pani doktor mi je odradza ale z zasady w miejscu gdzie jest odmienna flora bakteryjna, piję Colę. W głowie siedzi mi anegdotka Wojtka Grzędzińskiego który przez kilka lat był oficjalnym fotografem Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego, że jak ich gdzieś zaatakowała biegunka, a leki na ten dramat szybko się skończyły, Pan doktor nakazał picie Coli. Wierzę w jej podwójną moc. Pobudzi i poleczy. Do pewnej jej ilości. W domu staram się jej nie pić, chociaż jak tak człowieka czasem poniesie to żyć ten smak nie daje i człowiek się łamie. No to wchodzę do tego sklepu. Towarów dużo, ale sprzedawca od razu mnie atakuje i nie pozwala wejść z plecakiem. Zawsze wtedy czuje się jak złodziej, jak klient społemowskiego sklepu w Polsce czy innego podobnego ze starymi kobietami, które całą młodość oddały marce Społem. Dlatego nigdy nie lubiłem robić zakupów w Hali Kopińskiej (na warszawskiej Ochocie), gdzie zawsze byłem obserwowany przez Panie ekspedientki. Dlatego wtedy też wzbudzała się we mnie agresja i szybko przechodziłem z alejki do alejki, udając niecne czyny, przyszłego złodzieja makaronu, tudzież solniczki. Nie lubię tego tak bardzo.

Przed nami stał dziwny metalowy kwiat z kolejnym pięknym budynkiem w tle. To wejście na stację Kosmonavtlar. Uwierzcie mi lub nie, ale gdy ją pierwszy raz zobaczyłem w sieci internetowej to od razu zapragnąłem tu przyjechać. I tak się stało.

















Koniec części pierwszej.

1) pl.wikipedia.org/wiki/Metro_w_Taszkencie