W poprzednim wpisie napisałem jak to się stało, że to właśnie Uzbekistan wybraliśmy na nasz następny kierunek podróży. I tak 6 kwietnia w środku dnia zjawiłem się na lotnisku. Ilość lotów od czasu pandemii zmalała u mnie drastycznie. Średnio w roku latam 30-40 razy. W 2020 z Olą poleciliśmy na Kretę: 2 loty. I w 2021 ilość lotów finalnie wyniosła: 4. Czyste szaleństwo. Odprawiliśmy się, zrzuciliśmy bagaże, formalności koronawirusowe, kontrola bagażu, kontrola twarzy, paszportu, a za chwilę czekaliśmy już spokojnie na nasz samolot z Warszawy do Mińska na Białorusi.
Tego dnia na lotnisku pracował Marcin, więc fajnie było chwilę pogadać. Wsiedliśmy do samolotu. Lot do Mińska trwał godzinę. Pierwsza zmiana czasu. Byłem już kiedyś na tym lotnisku, ale gdzieś na dole przed budynkiem. Pamiętam, że było tak strasznie pusto, a w środku stał sztuczny żubr. Dopiero po więcej jak dekadzie udało mi się być na nim pasażerem. Budynek lotniska jest taki brutalny i chłodny, a w środku wyczuwa się podobną aurę. Już tutaj było widać, że wielu pasażerów oczekujących na samolot nie nosiło maseczek co ostatnio zawsze mi się rzuca w oczy. Tak po prostu jest. Musieliśmy poczekać 2-3 godziny, a ja często zerkałem przez szybę gdzie było widać wiele stojących samolotów. To jedna z najciekawszych rzeczy na każdym lotnisku. Tutaj było dużo lotniczych smaczków bo przecież byłem już naszą wschodnią granicą. Wypatrywałem samolotu Baćki, czyli Łukaszenki, ale pewnie jest dobrze schowany w jakimś hangarze. On sam lata Boeingiem 767, który wcześniej latał w Turkmenistanie. Numer boczny samolotu: EW-001PB. Numer jeden.
Samolot do Taszkientu wystartował chwilę po godzinie 20. Samolot był prawie pełny. Większość to Uzbecy, ale obok nas leciała jakaś kobieca reprezentacja (chyba piłki ręcznej). Widać, że Baćka dba o swoich sportowców, dlaczego? Było to widać po tym ile gadżetów pewnej amerykańskiej firmy miały młode dziewczyny, wiedząc równocześnie jakie średnie zarobki panują w tym kraju. Pasażerowie z Uzbekistanu w większości maseczek nie używali. Obsługa samolotu miała na to wywalone. Tak po prostu było.
W środku nocy wylądowaliśmy gładko w Taszkiencie. 2,3 miliona ludzi. Trochę się zeszło bo trzeba było przejść przez kontrolę kwitów z testem na covid. Potem kontrola paszportowa. Facet z budki długo oglądał mój paszport. I ja mu się nie dziwię. Był pusty. Musiałem wyrobić nowy paszport w styczniu 2020 roku bo w grudniu 2019 będąc z Olą w Gruzji, paszport ten mi się rozerwał. Na szczęście udało mi się opuścić Gruzję bez problemów, a Pani w urzędzie paszportowym, powiedziała, że wymiana jest konieczna. Bolało mnie to bo w ostatnich 4 latach paszport wymieniałem 3 razy. Gdybym miał jeden to ilość pieczątek i wiz, stawiała by mnie jednocześnie w bardzo wiarygodnej pozycji, a dwa mogła też wzbudzić zainteresowanie gdzie byłem i po co. Goły paszport z napisem „Bóg. Honor. Ojczyzna”. Przyznam, że słowo „Bóg” nie powinno widnieć w paszporcie. Tak czy siak Pan wbił mi pierwszą pieczątkę i czekała na nas kontrola celna. Tu Szymona zatrzymali bo miał dwa stare analogowe aparaty. Rozmowy, deklaracje i tak dalej. Kierowca z hotelu na nas nie czekał. Znudził się chyba zbyt długim oczekiwaniem.
Grzesiek załatwił taryfę i ruszyliśmy do hotelu. Był zamknięty. Wszyscy w środku spali. Po kilku minutach walenia w drzwi (nie było dzwonka…) facet się obudził i wpuścił nas do hotelu. Trudno było mi zasnąć, chociaż te kilka godzin snu złapać rzecz bezcenna. Emocje, a sen. Znamy ten mix.
Wygodne łóżko, okno z widokiem na ulicę i mozaikę socjalistyczną na szarym poradzieckim bloku. Ludzie po chodnikach szybko podążają do swoich celów. Na ulicy sznur aut w kolorze białym. Pomiędzy nimi, czasem można było dostrzec taryfę w kolorze żółtym. Śniadanie. Ulica. Na dole czekała na nas już registracja czyli ważny kwit we wschodnich państwach. Na szczęście powoli znika to ustrojstwo. To nic innego jak papier który poświadcza, że jesteśmy zameldowani w danym hotelu. Przed wyjazdem czytałem, że jest to bardzo ważne i jak się okazało było raz, podczas zakupu lokalnej karty SIM. Po powrocie jest to jedynie pamiątka gdzie i kiedy człowiek spał. Nic więcej.
Nie pamiętam co mi się śniło tak byłem zmęczony, ale doskonale pamiętam jak się czułem idąc po ulicy skąpanej w gorącym taszkienckim słońcu. Spojrzałem na mapę i ruszyliśmy do metra. W międzyczasie wymiana waluty. 200 amerykańskich dolarów. Czyli ciut więcej jak 2 miliony uzbeckich sumów. Byliśmy milionerami. Na szczęście Pani w okienku dała duże nominały. W tych mniejszych to trzeba by mieć małą reklamówkę albo sakiewkę.
Taszkienckie metro niczym nie różni się od tego w Tbilisi. Cena biletu to 60 groszy (1400 SUM). Otrzymuje się bilecik z kodem QR i można wejść. Jak ja lubię podziemne kolejki, nawet nie zdajecie sobie sprawy. Nie żadne tam z Paryża, Londynu czy Nowego Jorku. Tylko właśnie te na wschodzie. Miałem okazję kilkoma systemami podróżować. Wszystko jest tak do siebie podobne bo przecież było to budowane w czasach gdy miasta te przytulone były do Mateczki Rosji. Nam w Warszawie też coś z tego systemu się dostało, a w zasadzie z fabryki w Sankt Petersburgu. Do dziś można takim wagonem (przed i po liftingu) przejechać się w Warszawie. To jednak nie to. We wschodnim metrze albo można poczuć, że jedzie ono szybciej albo torowisko jest mniej równe. Obstawiam to pierwsze.
Stacja Buyuk Ipak Yo’li. Nawet nie jestem w stanie odczytać tej nazwy. Jest taka jaką bym chciał ją widzieć. Otwarta we wrześniu 1980 roku. Pachnie wschodem. Pachnie smarem, metalem i tym zaduchem, za którym zawsze tęsknię. Przez 7 pierwszych lat stacja nosiła imię Maksyma Gorkiego. Wybitnego pisarza rosyjskiego modernizmu. Wszystkie stacje metra w Taszkiencie są także schronami przeciwatomowymi. Czy jeszcze funkcjonalnymi? Nie mam takiej pewności.
„Stacje metra w Taszkencie są bogato udekorowane socrealistycznymi polichromiami, architektura była wzorowana na systemie metra w Moskwie. Orientalny styl stacji może nasunąć skojarzenia z architekturą Baśni z 1001 nocy. Większość stacji wyłożonych jest marmurem, ponadto ozdobione są pozłacanymi, monumentalnymi świecznikami¹”
Jest dużo ludzi. Bardzo się od tego odzwyczaiłem. W Warszawie rzadko korzystam z komunikacji miejskiej, chociaż bardzo ją lubię i popieram. Dziki tłum, ale to zasługa tego, że jest to pierwsza stacja na linii Chilonzor. W trzęsącym się wagoniku ruszamy w miasto. Obserwuję dokładnie każdego z pasażerów. Metro to żyły miasta. Doskonały punkt wyjścia do wejścia w ten świat. Ukrywając się pod maseczką, która daje nam czasem wiele dodatkowych mocy, możemy przez chwilę poczuć się obywatelami tego miasta. Przez te kilka stacji byłem taszkientczykiem. Jednak nie da się być czasem niewidzialnym z przewieszonym aparatem i mimo zakrycia ust i nosa, od razu widać, że nie jesteśmy lokalsami. To jednak czasem ma swoje ogromne plusy. Fart innostrańca, obcokrajowca.
Grzesiek w kieszeni miał mapę, którą przed wyjazdem zrobiłem i wydrukowałem. Były tam zaznaczone miejsca które chcemy zobaczyć podczas tego dnia, a także w dniu naszego powrotu do Polski. To było świetne rozwiązanie. Dzięki temu udało się zaoszczędzić sporo czasu i dużo udało się zobaczyć. Zobaczyć znaczy się sfotografować.
Stacja metra Paxtakor. Ależ nazwa. Jedno z wyjść tej stacji metra było w przepięknym modernistyczno-radzieckim stylu. Tuż obok skąpane w słońcu auta. Ogrom aut w kolorze białym. Na samej stacji przepiękna mozaika, która przedstawiała biegnącego sportowca ze zniczem. Wydaje się olimpijskim. Pogoda sprzyjała oglądaniu miasta z bliska. Dlatego też ruszyliśmy by zdobyć kolejne punkty na mapie.
Taszkient wydaje się miastem zadbanym. Nawet przyglądając się z bliska jest tu czysto. Główne ulice, chodniki, jakieś przystanki autobusowe. Jest ładnie. Człowiek czuje się tu dobrze. Mijamy budynek kina, a potem na horyzoncie pojawia się fenomenalny budynek taszkienckiej filharmonii. Pusto. Tylko my. Po chwili ktoś naciska przycisk i uruchamia się fontanna. Pięknie wygląda na tle błękitnego nieba, a ja wpatrzony w fasadę budynku nie mogę sobie odmówić by dokładnie ją sfotografować bo nie mogę od niej oderwać oczu.
Zaczynam powoli czuć to na co czekałem. Jestem tu i teraz. Co chwilę mój aparat się uruchamia i zaczyna fotografować. Architektura to jedno, ale drugą ciekawą rzeczą jest coś co ciężko mi dokładnie opisać. Nazwijmy to stylem. Chociaż sam Taszkient pachnie poprzednią epoką to jednak od czasu upadku ZSRR, powolnie pojawił się w tej części świata styl, który dokładnie pokazuje to co ciężko mi opisać. Musimy na chwilę szybko przeskoczyć na północ kontynentu (chociaż możliwe, że i to się dzieje w Uzbekistanie – nie wiem) do Rosji.
Stare mieszkania które były wykańczane w stylu sowieckim, czyli z dostępnych towarów wyglądało jak każde inne. Takie to były czasy. Jednak wraz z upadkiem systemu do Rosji na barkach szerokich jak kanał Sueski, wpłynęły towary z zachodu. Tego zepsutego. I tak Rosjanie (możemy zamienić Rosję na Białoruś dla przykładu) pragnący zachodniego stylu, zaczęli remontować swoje mieszkania. Jednak jak to na wschodzie nie da się zachodu skopiować na warunki wschodnie. Powstał zatem euroremont. Czyli zamianę stylu sowieckiego na styl zachodni. Proszę jednak nie wyobrażać sobie, że nagle znajdziemy klasyczne wystroje. Nic z tych rzeczy. Dla mnie euroremont to nic innego jak pewien styl, który według mojej oceny pachnie wschodem. To trzeba zobaczyć by zrozumieć. Taki styl, mam wrażenie jak z przełomu wieku w Polsce, gdzie dziś uważamy te meble i gadżety za niemodne, kiepskie, tandetne. Euroremont ma swoją cenę i to właśnie on często podnosi cenę lokalu mieszkaniowego i oczywiście jego standard. Pozwala lepiej żyć nie zawsze w pięknym jak dla nas miejscu.
I tak właśnie może nieudolnie chciałem Was przekierować na styl jaki panuje w Azji Środkowej. Niby nowoczesne budynki, niby szkło, metal, przyszłość. A jednak coś tu nie pasuje, coś odrzuca, coś co powoduje, że jest to kiczowate, ale spójne i piękne bo jest to tu wszędzie. I tak właśnie też pachną nowe pomniki, obeliski, totemy. Cokolwiek w czym zawarty jest jakiś symbol. Może tego nie rozumiem, może nie ułożyło mi się to w moim rozumie, ale dla mnie jest to kiczowate. Powtarzając się piękne. Tu przypomina mi się Skopje, jedna z najbrzydszych stolic w jakich miałem okazję być. Kiedy ciężko o historię, robi się właśnie takie dziwne rzeczy. Może to też najszybsza droga by wyprzeć sowieckie czasy i powrócić do złotych czasów. Najlepiej tych z czasów jedwabnego szlaku gdzie Uzbekistan odgrywał kluczową rolę.
I tak docieramy do ciekawego miejsca. Z początku wita nas pusta fontanna z milionami błękitnych kafelków. To Skwer Niepodległości. Miejsce przesycone jest przestrzenią, ograniczoną ilością elementów, które mimo swojej liczby emanują na nas swoim patosem. Zaznaczyłem to miejsce ponieważ było ono na drodze do jednego z socrealistycznych budynków, ale także dlatego, że kiedyś mieścił się tu najwyższy pomnik Lenina. Dziś zamiast Lenina jest globus. Frontem do nas widnieje wielki Uzbekistan. Pod nim pomnik Płaczącej Matki, którego zadaniem było oddać hołd poległym Uzbekom podczas II Wojny Światowej (400.000 osób). Niestety nie da się podejść. Stoi barierka. Można by ją obejść, ale gdzie człowiek się nie obejrzy stoi jakiś mundurowy. W zachodniej części placu mieści się Senat. Wolę nie ryzykować. Nadal w Uzbekistanie nie wolno fotografować strategicznych miejsc. Każdy człowiek w mundurze ma swoje diabelskie oblicze. Obserwuję wejście do metra i w oddali widać perełkę. O tak. Dla takich budowli warto podróżować i pozwalać sobie wtykać patyk do nosa. To Muzeum Historii Uzbekistanu.
Mam wrażenie, że wszędzie jest blisko chociaż miasto jest duże. Tuż po upadku ZSRR Taszkient był na miejscu 4 pod względem liczby ludności. Moskwa. Leniningrad (dziś Sankt Petersburg) i Kijów. Był rok 1991. Zapamiętajcie ten adres Buyuk Turon 3 bo właśnie tutaj znajdziecie jeden z najpiękniejszych budynków w Taszkiencie. Od razu przyznam się, że nie przepadam za muzeami. Szkoda mi na nie czasu no chyba, że jest to muzeum wypełnione samolotami i rakietami kosmicznymi. Dlatego też o Muzeum Historii Uzbekistanu nie powiem Wam nic, ale pewnie w środku dla kogoś kto lubi zapoznawać się z fundamentem miejsca w którym jest, będzie to piękna przygoda. Sam budynek to jak dla mnie osiemnasty cud świata. Zewnętrzne ornamenty, bryła i to słońce, które towarzyszy nam od rana. Wszystko układa się w całość. Słońce jest niczym łyżeczka miodu dodawana do kubeczka z czajem o odpowiedniej temperaturze. Smak idealny. Obchodzę budynek z radością i poddaję go szczegółowej rejestracji fotograficznej. Często bywa tak, że liczy się sam proces fotografowania jak późniejszej publikacji tych fotografii. Fotografowanie to czysta przyjemność. Szczególnie, że tego mi brakowało.
Do czasu upadku ZSRR muzeum to nosiło inną nazwę. Muzeum Lenina. I tu wrócę do opisu budynku. Wybudowano go w 1970 roku i jest on doskonałym przykładem tego jak wielokulturowość wpłynęła na architekturę radziecką. Tutejszy rejon Azji Środkowej stał się przepięknym poligonem doświadczalnym w kwestii połączenia obu tych rzeczy. Sowieckości i orientu. Na uwagę zwracają tutaj betonowe kratki ozdobne zwane panżarą (ros. панжара), które mają za zadanie chronić przed słońcem. Ten motyw pojawia się bardzo często w lokalnej architekturze. I robi ogromne wrażenie!
Ciągle wypatrujemy jakiegoś punktu w którym będziemy mogli kupić sobie kartę SIM. Na horyzoncie pojawił się jakiś budynek, który finalnie prowadził nas na stację metra. Front budynku jest niesamowity. Fotografuję go chwilę, portretuję kolegów i po chwili wchodzę do sklepu spożywczego w celu nabycia chłodnego płynu gazowanego. Moja Pani doktor mi je odradza ale z zasady w miejscu gdzie jest odmienna flora bakteryjna, piję Colę. W głowie siedzi mi anegdotka Wojtka Grzędzińskiego który przez kilka lat był oficjalnym fotografem Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego, że jak ich gdzieś zaatakowała biegunka, a leki na ten dramat szybko się skończyły, Pan doktor nakazał picie Coli. Wierzę w jej podwójną moc. Pobudzi i poleczy. Do pewnej jej ilości. W domu staram się jej nie pić, chociaż jak tak człowieka czasem poniesie to żyć ten smak nie daje i człowiek się łamie. No to wchodzę do tego sklepu. Towarów dużo, ale sprzedawca od razu mnie atakuje i nie pozwala wejść z plecakiem. Zawsze wtedy czuje się jak złodziej, jak klient społemowskiego sklepu w Polsce czy innego podobnego ze starymi kobietami, które całą młodość oddały marce Społem. Dlatego nigdy nie lubiłem robić zakupów w Hali Kopińskiej (na warszawskiej Ochocie), gdzie zawsze byłem obserwowany przez Panie ekspedientki. Dlatego wtedy też wzbudzała się we mnie agresja i szybko przechodziłem z alejki do alejki, udając niecne czyny, przyszłego złodzieja makaronu, tudzież solniczki. Nie lubię tego tak bardzo.
Przed nami stał dziwny metalowy kwiat z kolejnym pięknym budynkiem w tle. To wejście na stację Kosmonavtlar. Uwierzcie mi lub nie, ale gdy ją pierwszy raz zobaczyłem w sieci internetowej to od razu zapragnąłem tu przyjechać. I tak się stało.
Koniec części pierwszej.