Drugi dzień w Sarajewie.
Kategoria: Bałkany
Sarajewo. Miasto pełne krwi. (część 1)
Z początkiem maja wpadliśmy na pomysł by gdzieś się ruszyć. Ola zaproponowała Bałkany. Jedynym słusznym punktem na tej mapie to stolica Bośni i Hercegowiny – Sarajewo. To była już moja druga próba dostania się do tego miasta. Brzmi to jak gdyby było to gdzieś za jakimiś górami i szerokimi na kilometry pasami przygranicznymi. Pierwsza próba była w 2017 roku gdy z Dawidem chcieliśmy z Belgradu dostać się do Sarajewa, ale połączeń kolejowych między Serbią, a Bośnią brak. Był też wtedy jakiś problem z autobusami, a sama droga była zbyt długa. Odpuściliśmy sobie na rzecz Skopje.
Podróż do Sarajewa była z lekką nutką niepewności ponieważ w Budapeszcie mieliśmy około 2 godzin na przesiadkę. Nawet pozwoliłem sobie dla bezpieczeństwa wykupić Fast Track, który w rzeczywistości nic nam nie przyśpieszył, ponieważ nie było tak dużej kolejki do kontroli bezpieczeństwa jak straszyły maile i myśli. Podróż Warszawa – Budapeszt – Sarajewo była gładka i prosta. Po raz kolejny korzystaliśmy z Wizzair’a, który od listopada jest głównym przewoźnikiem naszych 4 liter.
Lądowanie w Sarajewie to już ciekawe doznanie wizualnie. Wzgórza, doliny i w oddali stolica. Przywitało nas ciepło, chociaż spodziewałem się, że generalnie będzie padać i może padało, chwilę, dosłownie, tak to skwar i słońce. Przed wylotem do Sarajewa musiałem szybko nadrobić i poukładać wszystkie informacje o tym mieście, a także o historii która jest tu bardzo istotnym tłem. Mogę nawet zaryzykować, że mocniejszym jak np. w Warszawie. Dlaczego? To chyba osobiste odczucie i czas. Warszawa została zburzona, zniszczona, spalona 70 lat temu. Jak się urodziłem to od zakończenia wojny minęło blisko 40 lat. Kiedy trwał konflikt w Sarajewie, ja miałem 12 lat. To się działo blisko 1000 kilometrów od mojego pokoju, ciepłego łóżka, bezpiecznego podwórka. Poukładanie informacji o przyczynach konfliktu to podstawa by chociaż trochę zrozumieć to miejsce geograficzne. To trochę jak wsadzić na pakę szklane butelki, jechać szybko i uważać by się nic nie potłukło. Niestety szkło pękło w drobny mak, jak serca ludzi.
Nasze mieszkanie było tuż przy samej Alei Snajperów.
Aleja Snajperów (oryg. Snajperska aleja / Снајперска алеја) – nieoficjalna nazwa głównej alei w Sarajewie: ulicy Smoka z Bośni (oryg. Zmaja od Bosne / Улица Змаја од Босне), która podczas wojny w Bośni i Hercegowinie (1992–1995) służyła jako przyczółek dla wielu stanowisk snajperskich. Było to jedno z najniebezpieczniejszych miejsc w całym mieście. Ulica prowadziła do jedynego źródła czystej wody oraz łączyła dzielnicę przemysłową ze Starym Miastem. Wzdłuż alei znajdowało się wiele wysokich budynków, które wykorzystywane przez strzelców wyborowych, dawały rozległe pole rażenia. Góry otaczające Sarajewo były także używane przez snajperów. Wszystko dzięki bezpiecznemu dystansowi oraz znakomitemu widokowi na miasto i ruch uliczny. Podczas serbskiego oblężenia mieszkańcy Sarajewa, aby przeżyć, zmuszeni byli do częstych migracji z zagrożonych, niebezpiecznych dzielnic. Znaki „Pazi – Snajper!” („Uwaga – Snajper!”) stały się powszechne. Ludzie chcący przeprawić się przez aleję często korzystali z pomocy transporterów opancerzonych należących do ONZ, używając ich jako tarczy. Inni, decydowali się na szybki bieg licząc, że kule ich nie dosięgną. Według danych zebranych w 1995 snajperzy zabili 225 ludzi, z czego 60 to dzieci. (Wikipedia)
Trafiliśmy chyba na jedno z najfajniejszych mieszkań jakie udało nam się wynająć na różnych wyjazdach. I chociaż nie było tam jakiś ogromnych wygód, ale była tam tak dobra energia. W kuchni stół, a obok mała wieża, która podczas naszego pobytu raczyła nas lokalną muzyką. Zresztą muzyka to jeden z kluczowych elementów jeśli człowiek chce wczuć się w dane miejsce. Może ten rodzaj muzyki nie jest moim ulubionym, bo było to połączenie trochę folku z bośniackim disco polo, ale miło się do tego jadło. Z kuchni można było wyjść na balkon. Widok był na drzewa, jakieś budynki i wzgórze pełne domów. To właśnie z nich leciały setki kul i pocisków. Któregoś dnia po śniadaniu, stojąc na balkonie postanowiłem się wychylić. Na fasadzie budynku było widać pełno dziur. Do jednej z nich włożyłem palec. Doznanie było przeszywające. Minęło już ćwierć wieku, a ślady nadal są. Właśnie te rany pozostały w mojej głowie po powrocie do Polski. Są wszędzie. Ogarnęła mnie jakaś dziwna fascynacja tymi śladami. Widziałem je wszędzie bo są wszędzie. Myślę, że zarówno ze względów ekonomicznych, technicznych, a także historycznych pozostaną na długo. Tutaj ciekawostką są “Sarajewskie Róże”. To nic innego jak masa żywicy połączona z plastikiem w kolorze czerwonym, którą wypełnione są dziury na chodnikach. Te dziury to efekt uderzenia granatów i innych większych pocisków. Takich miejsc jest 150 w Sarajewie. Każde z nich upamiętnia ofiary. Minimum trzy osoby musiały zginąć by takie miejsce mogło zostać różą. Człowiek czeka na tramwaj i pod nogami ma ślady. Ktoś tu stracił życie.
Tego dnia ruszyliśmy na zachód miasta. Chcieliśmy ominąć starą jego część i udać się na pobliskie wzgórza by zobaczyć miasto z góry. Możliwości odkrywania punktów widokowych jest ogrom. Wcześniej trochę się przygotowaliśmy by znaleźć takie miejsca z których miasto widać najciekawiej. Tym elementem były także cmentarze. Sarajewo to miasto cmentarz. Podczas oblężenia miasta od 5 kwietnia 1992 (w moje 9 urodziny) do 29 lutego 1996 roku, codziennie ginęło statystycznie 8 osób. Wszystko za cenę wolności.
Skopje. Najbrzydsza stolica świata?
Rano z dworca kolejowego w Belgradzie zabrał nas Bośniak swoim dużym samochodem. Około 50-tki. Może mniej. Był trochę zniszczony z twarzy. Potem wręczył nam wizytówkę. Był szefem jakiegoś obozu umysłu. Coś z pogranicza sekty. Przed nam było blisko 5, może 6 godzin drogi. Wybraliśmy BlaBlacar zamiast autokaru. Połączenia kolejowe w marcu 2017 były tak liche, że nawet nie braliśmy ich pod uwagę.
W drodze przez Serbię do Macedonii mieliśmy mały przystanek na śniadanie. Z nami była też chyba Macedonka. Na ręku miała tatuaż z mapą świata. Przy stole rozmawialiśmy o Polsce i Bałkanach. Trochę zaskoczyła mnie niewiedza o Polsce. Patrzyłem na słodki czaj, a za oknem piękne wzgórza południowej Serbii. Wiszące obrazy na ścianie przypominały złote czasy byłej Jugosławii.
Liczyłem na pieczątkę z wjazdu do Macedonii w moim nowym paszporcie. Nic z tego. Po chwili byliśmy już w centrum miasta. Kiedy wysiadłem z samochodu ujrzałem stary dworzec kolejowy połączony z autobusowym. Na parkingu stało wiele starych samochodów, słońce prażyło marcowym dniem, a ja patrząc na Dawida zastanawiałem się co ja tu robię. Do dziś pamiętam jak źle się wtedy czułem. Chociaż nie minęło nawet pięć minut.
Do wynajętego mieszkania dojechaliśmy autobusem. Niestety na gapę, ale może to kara bo nie szło nigdzie kupić biletu. Podczas całego wyjazdu już ani razu nie kupiliśmy biletu, zresztą większość odległości pokonywaliśmy na piechotę. Skopje to małe miasto, żyje tu blisko 500.000 ludzi. Serio, to małe miasto.
Nasze małe mieszkanie w Skopje było bardzo przyzwoite. W naszych telefonach szalał już lokalny internet. To podstawa każdej z podróży. Czy się to komuś podoba czy nie. Internet musi być. Rozpoczęliśmy zwiedzanie tego dziwnego miasta. Miasta brzydkiego i bez klimatu. Miasta gdzie buduje się historię, której mam wrażenie nie ma.
W 1963 roku Skopje nawiedziło trzęsienie ziemi. Na starym budynku poczty blisko wielkiego centrum handlowego widnieje zegar. Zatrzymał się w godzinie pierwszych wstrząsów. 5:17, 26 lipca 1963. Życie straciło 1070 osób. Swój dom straciło blisko 100.000 ludzi. W odbudowie miasta pomagała też Polska. Muzeum tego wydarzenia jest warte odwiedzenia. Jakieś największe wrażenie zrobiła na mnie stara winda.
Centrum Skopje to wielki plac budowy. Co się buduje tego nie wiem, ale to co się wybudowało budzi pewnego rodzaju niesmak. Nie chodzi mi żaden sposób, że jest to brzydkie bo i brzydkie bywa pięknym, ale nasilenie tego powoduje dziwne kłucie w oczy. Tu monumentalny pomnik Aleksandra Macedońskiego, tam odnowione starożytne elementy czy świeżo dorabiana fasada. Wyobraźcie sobie, że stare bloki w centrum miasta, są oklejane (chociaż pewnie jest jakieś fachowe określenie tej czynności) czymś co ma przypominać luksusowe fasady. Ciężko mi to opisać, ale wygląda to koszmarnie, sztucznie.
Po jednej stronie Wardaru część turecka z górującym meczetem, po drugiej stronie szare blokowiska. Na środku rzeki statek iście piracki. Poziom wody jest niski co dodatkowo potęguje jakiś niepokój. Widać też stadion z wielkim napisem Cracovia, pamiątka po naszych. Po mieście można podróżować piętrowymi autobusami i podziwiać setki macedońskich flag wywieszonych w oknach.
Mamy taką tradycję z Dawidem, że na “wchodzie” idziemy do McDonald’s i szukamy naszej ulubionej kanapki Big Tasty, której nie ma w Polsce. Tego nie rozumiem, ale szanuję bo przynajmniej można dalej kultywować tradycję! Jak się okazało Macedonia należy do jednego z 7 państw w którym tej sieciówki nie ma. Czyli w tym roku byłem w 2 z 7 państw gdzie nie ma Maka. Macedonia i Iran. Tuż obok Korea Północna o której od lat podróżniczo wzdycham.
Mogę powiedzieć, że Skopje to najbrzydsza stolica świata*.
*) Z tych stolic które widziałem. Tuż obok jest Bukareszt, który widziałem zimą tego roku i przytłoczył mnie swoją nijakością. Ktoś może powiedzieć, a jak ma się do tego Kiszyniów. Stolica Mołdawii pozostawiła w moim subiektywnym rankingu bardzo wysoką pozycją, chociaż można powiedzieć, że wszystko wyjęte jest jak by z jednego wora. Nie jest.