Strona główna » Stepancminda

Tag: Stepancminda

Stepancminda – Tbilisi – Kutaisi – Warszawa












Kończy się pobyt na północy Gruzji. Rano wychodzimy przed hotel i kierujemy się na południe placu. Głównego miejsca skąd można wydostać się z miasteczka. Są tu dwie możliwości. Pierwsza to powrót „taksówką”, druga to powrót marszrutką. Wybieramy to pierwsze, cena nie jest aż taka wielka. Jednak byśmy mogli ruszyć, potrzeba jeszcze dwóch osób. Wszyscy jednak ładują się do busika. Kierowca mówi, żebyśmy jednak wybrali busa. Załadowaliśmy się tam i czekaliśmy na pełną godzinę o której miał odjechać.

Klasycznie ścisk. I to taki, że nie ma nawet gdzie wyprostować nogi. Dlatego też jeśli będziecie mieli okazję podróżować po Gruzji, warto przyjść wcześniej i zająć sobie miejsce od okna po prawej stronie. Widok w drodze powrotnej do Tbilisi zmienił się radykalnie, a wszystko przez opady śniegu. Im bliżej stolicy tym temperatura rosła, a śnieg ustępował tym jesienno-wiosennym widokom.

Sama podróż to przygoda bo gruzińscy kierowcy to są dziki. Podróż kosztowała 13 zł (10 lari). Z dworca Didube, dostaliśmy się do naszego hoteliku z widokiem na ormiańską dzielnicę. Muszę przyznać, że trafiliśmy na świetną pogodę. Spacer po Tbilisi to jedna z największych przyjemności. Wieczorem jeszcze katowałem jakiś kanał telewizyjny, nadawany z Czeczeni.

Następnego dnia ruszyliśmy na kolejny spacer po mieście. Finałem był ponownie dworzec Didube (można dojechać tam metrem). Ponowna walka o miejsce do Kutaisi. Trochę poszło za szybko bo kierowca wcisnął nas do busa, na dwa ostatnie, koszmarne miejsca. Podróż była męcząca. Cztery godziny jazdy i jesteśmy u celu. Tam łapiemy taksówkę i ruszamy do centrum miasta. Kierowca myśli, że jesteśmy obywatelami Rosji. On w ogóle mało rozumiał, ale muzykę rosyjską w stylu hardbass puścił w swoim wysłużonym mercedesie, nad wyraz głośno. Przed hotelikiem wytłumaczyłem mu, że jesteśmy z Polski. Poloneta!

Hotel Tbilisi w KutaisiKutaisi wieczorem miało swój klimacik. Byliśmy tu na początku tego samego roku bo niedaleko jest lotnisko, które napędza to miasto, zasila turystami z Polski czy Litwy. Na środku placu były świąteczne, podświetlone elementy, które przyciągały rzeszę ludzi. Moją uwagę zwróciła dziewczyna która z samochodu fotografowała choinkę. Zapewne na swój Instgram. Przywiózł ją jej chłopak. Zaparkowali najbliżej jak się dało. Takie, szpanerskie życie. To w ogóle nie jest moja planeta i śmieszy mnie takie podejście. Nigdy mi to nie imponowało, ale ludzie pochodzą z różnych domów, mają w sobie różne cele i mentalność. Może o tym kiedyś napiszę więcej.

Następnego dnia mąż właścicielki hoteliku, zawiózł nas na lotnisko. W drodze, kiedy powoli wstawało słońce (a o tej porze w Gruzji, dosyć późno) to moim oczom ukazał się Hotel Tbilisi. Słońce. Kolor. Palma. Poczułem w głowie klimat Kuby, nie wiem dlaczego, ale w tym miejscu musiały dziać się piękne historie. Dziś to raczej hotel robotniczy. Pełen potu i brudnych łazienek.

Dzień wcześniej uszkodził mi się paszport. Niestety. Nie było to duże uszkodzenie, ale żaden celnik nie zauważył, że ostatnia strona została rozerwana. Nikt tam by pieczątki nie postawił bo zwyczajnie nie ma tam miejsca na nowe. I to mnie zasmuciło bo wiedziałem, że po powrocie musze go wymienić.

Lotnisko w Kutaisi jest średnie (nic tam nie ma). Zresztą te małe lotniska takie są i służą jedynie do wsiadania i wysiadania. Świeciło ogromne słońce, które wpadało do hali głównej i smażyła wszystkich ludzi. Za szybą, która dzieliła halę odlotów z halą przylotów był gdzieś mój ulubiony twórca Daniel Spaleniak. To taka sucha anegdotka podróżnicza. Jak cały ten wpis. Wióry :)

Gdy samolot wylądował to od razu kilku pasażerów zaczęło wstawać. Stewardesa (siedziała przodem do nas) od początku miała minę tak złą, że chyba latanie na Kaukaz to jakaś firmowa kara. Trochę współczułem bo niestety ale wśród tych moich kilku lotów samolotem to właśnie Gruzini mnie zaskoczyli. Negatywnie, ale ja to lubię te wszystkie zasady stosowane w lotnictwie. W samolocie i poza nim. Na tych połączeniach powinien być ktoś z twardą ręką i językiem w gębie. Dla Gruzinów język polski nie jest językiem międzynarodowym.

Byłem w wydziale paszportowym i Pani powiedziała, że trzeba wymienić. Szkoda. Żal najbardziej tych pieczątek. To jak jakiś jedyny dowód podróżowania. Jednak cieszę się, że w nowym paszporcie nie będzie wizy z Iranu. To jednak jest niestety, problematyczna sprawa w podróży np. do gorącego Izraela.

Stepancminda. Dobry klimacik na końcu świata.


W poprzedniem wpisie opisałem przyjazd do Gruzji i samej Stepancmindy oraz nasze świąteczne zamiary pobytowe. Po spokojnej nocy czekało na nas dobre śniadanie. Dla mnie nie ma problemu jeść takie w hotelowej stołówce/restauracji czy bułkę na gazonie*. Chociaż wygodniej na miejscu. To jedne z pierwszych oznak starzenia się ;)

Tego dnia pogoda była licha. Chłód, ogromne zachmurzenie, ale mimo wszystko postanowiliśmy ruszyć w góry. To może za dużo powiedziane, ale coś w tym prawdy jest. Celem większości turystów przybywających do Stepancmindy jest prawosławny klasztor Cminda Sameba, który góruje nad miastem. Gdy tylko pogoda się poprawia, a błękitne niebo rozgania chmury widać ten drugi cel. Górę Kazbek. Wioska mieści się na wysokości 1700 metrów. Klasztor na blisko 2200, a szczyt Kazbek na 5033 metrów. Góry za plecami, te graniczące z Rosją mają wysokość blisko 4000 metrów.

Miałem już okazję tu być w maju 2016 roku, gdzie aura była ciut inna. Było bardziej zielono, więcej turystów, chociaż też padało jak o w górach. Do klasztoru prowadziła od pewnego momentu tylko nieutwardzona droga. Dziś to się zmieniło. Ilość wszelakiej maści turystów spowodowała, że wybudowali tu asfaltową drogę i śmiało można przy braku opadów śniegu, wjechać autem osobowym. Stało to się w 2018 roku.

Czy to jest dobre rozwiązanie? Z jednej strony mam mieszane uczucie, z drugiej strony droga asfaltowa i ładny parking niedaleko klasztoru, wprowadza jakiś porządek. Co jakiś czas czytam jakieś clickbajtowe artykuły o turystyce, że Gruzja została „rozjechana” przez turystów. Nie zgadzam się z tym. Gruzja nie jest gospodarczym dzikiem, nie wiele eksportuje, więc turystyka to jest ta dziedzina na której mogą zarobić. Pomijając Batumi, nadal jest tu dziko, za co chyba najbardziej lubię ten kraj (obok jedzenia). Taka iskierka szaleństwa, która w mojej głowie stabilizuje psychikę.

Nim napiszę jak dostaliśmy się na górę, chciałem w kilku zdaniach napisać coś o psach w Gruzji. Jako osoba która bardzo chce mieć znów pieska w swoim domu (co nastąpi i będzie to tak samo jak w przypadku ukochanej Tuli /2002-2014/ także piesek ze schroniska na Paluchu). W Gruzji jest bardzo dużo bezdomnych psów. Dla Polaków jest to widok niecodzienny bo u nas każdy bezpański pies w mieście budzi od razu dużą ilość postów na facebooku, tu natomiast ich liczba łapie za serce. Szczególnie te malutkie. Gdyby tylko człowiek mógł od razu by je wrzucił do torby i zabrał do domu. Raczej krzywda im się nie dzieje, tak czuję i mam taką nadzieję. Te w Tbilisi mają specjalne kolczyki. Te wiejskie nie i to jest dzikie życie psów, które walczą o swój teren i jedzenie. Gdzie mieszkają pod osłoną nocy tego nie wiem. Miejscowi je karmią, a turyści z litości robią to samo. Pamiętam jak w 2016 jeden pies odprowadził nas z dołu na górę.

Trochę kropiło, wiał wiatr, niski poziom chmur, jakaś taka ciężka atmosfera. Wchodząc pod górę, Pan nas namówił i dostarczył na górę. To był przyznam dobry pomysł. Świąteczny reklas wszedł ostro w ciało. Im wyżej tym więcej śniegu co bardzo cieszyło. Biała japońska maszyna z napędem na cztery koła, niosła nas wyżej i wyżej. Pan dowalił ciepła i szczęśliwie cisnął na górę.

Na szczycie pięknie, chociaż strasznie szkoda, że chmury zakrywały wszystko. Nawet nasz kierowca mówił, że przykro bo za naszymi plecami nie widać Kazbegu. Szkoda. Mimo złej pogody było dużo ludzi. I to było ciekawe, ponieważ następnego dnia od samego rana wyszło słońce. W nocy padał śnieg więc nowy dzień, słońce i wszystkie góry okrył biały puch. Postanowiliśmy, że ponownie dostaniemy się na górę. Dwa dni, dwa wjazdy, dwa różne światy. Było prze-pię-knie! Super widoczność i prawie pusto. Idealnie.

Sam klasztor może nie robi takiego wrażenia jak jego bryła na tle tego całego magicznego krajobrazu. On sam powstał w XIV wieku. W czasach radzieckich nie można było w środku odprawiać żadnych nabożeństw, a w 1988 roku, władze wybudowały tam kolejkę, która ku niezadowoleniu mieszkańców, nigdy nie została uruchomiona.  I dobrze! Podczas tego pobytu szukałem dolnej stacji tej kolejki, ale już chyba została zburzona. Na górze nie wiele jest miejsca i warto uważać co ma się pod nogami. Nie ma tam ogrodzenia, a gdy ślisko to łatwo spaść. Uważajcie na siebie.

To całe miejsce. Wioska. Góry i klasztor to jedno z tych miejsc gdzie chciało by się po prostu tu wrócić.

Za oknem zrobiło się ciemno, a na placu zabłysła choinka i wielkie cztery cyfry: 2020. Wygodne łóżko, chłodek ze szczeliny okna i nowe sny.


W następnym wpisie, zimowa odsłona tego miejsca.


*) Gazon – nic innego jak betonowa donica na ulicy z trawą w środku lub roślinami, a nawet śmietnikiem w środku