Leonidas stał przed domem przy swoim samochodzie. Od razu zrozumiał, że trzy postacie z plecakami to Polacy, jego przyszli goście. Otworzył bramę i pokazał pokój. Skromny z łazienką, trzy łóżka i przepiękny widok na góry. Wydawało się, że takie spartańskie warunki idealnie koegzystują z otoczeniem. Zrzuciliśmy swoje plecaki i ruszyliśmy na spacer po tej dziwnej miejscowości. Po drugiej stronie rzeki Terek mieściła się opuszczona stacja kolejki linowej, która została rozebrana przez mieszkańców, którzy uważali, że jest to profanacja tego miejsca. Za dziwną konstrukcją pusty dom. Taki jak z radzieckich filmów lat 50-tych. Tu krowy mają swój dom. Snując się po małych uliczkach miałem dziwne wrażenie, że jestem gdzieś zupełnie w innym miejscu. Może to był Nepal, może jakaś wioska w górach Peru. Tego nigdy nie będę widział, ale wyobraźnia próbowała na siłę gdzieś nas umieścić, chociaż nadal byliśmy tu i teraz.
Wieczorem obserwując zachodzące słońce i powoli zanikające górskie szczyty, zapukał do nas Leonidas (Leo, ale musiałem mu zmienić imię na jakieś bardziej bajkowe), rozejrzał się i zapytał czy chcemy napić się herbaty. Oczywiście, że tak! Za chwilę gospodarz przyniósł nam herbatę, konfitury i własnej roboty wino. Nigdy nie piłem tak dobrego wina, szkoda że tak mało…na szczęście mieliśmy w zapasie drugie.
Gdzieś w głowie trzymałem mocno kciuki przed następnym dniem, kiedy to zaplanowaliśmy wejście na pobliski szczyt.