Jechałem metrem. To było gdzieś między stacją Seneca Av, a Fresh Pond Road. Jechałem sam. Nie trudno to sobie wyobrazić, ale pierwszy raz jechałem sam w wagonie. Pamiętam, że biegałem po nim i krzyczałem. Gdy tylko metro zatrzymało się na stacji metra, wysiadłem, jak gdyby nic. Zdecydowanym krokiem podążyłem w kierunku ulicy Madison. Jednej z takich typowych uliczek Ridgewood. Chociaż to i tak nie ma żadnego znaczenia. Po prostu jedna z miliarda uliczek miasta Nowy Jork.
Na zegarku jeszcze kilka minut do spotkania w kawiarni The Spot. Ja nienawidzę się spóźniać. Idąc po prawej stronie zauważyłem jakiś plakat, od razu rzucił mi się w oczy, nie pamiętam co przedstawiał, ale był po polsku. Poczułem w sobie nagły przypływ czegoś całkiem interesującego, swojskiego. Po chwili stałem przed polskim sklepem. Po następnej chwili, stałem przed półką pełną polskich…mielonek. Sprzedawca rozmawiał z jakąś Polką, a ja zza tych mielonek, uśmiechnięty patrzyłem na tą całą, wydawało mi się, absurdalną i śmieszną sytuację. Było mi zwyczajnie dobrze. To była jedna z polskich dzielnic.
Po chwili byłem już za jednym z kawiarnianych stoliczków. Do lokalu weszła Monika i zaczęliśmy rozmawiać. Nie widzieliśmy się trzy lata. Ona żyje tu drugie tyle.
Kiedy nastał mój czas powrotu do mojej części miasta, wstąpiłem do delikatesów “Kefirek” i kupiłem mielonkę, tyrolską, Krakusa za 2,5$. Pomyślałem sobie, że śmiesznie będzie ją zjeść tak daleko od domu.
Był ranek 11-tego listopada. W niedużej kuchni hostelu w Queens, otworzyłem mieloneczkę, a obok mnie siedział Rodolfo. Przesympatyczny człowiek z północnej Argentyny. Byłem szalenie zadowolony, że mogę podzielić się czymś polskim, dla mnie tak charakterystycznym.
Tak świętowałem ten dzień i uwierzcie mi, nie tęskniłem za Polską. Nie taką jak dziś. I wtedy chyba nastąpił ten moment, kiedy poczułem się jak jeden z kilkudziesięciu milionów mieszkańców Nowego Jorku.
Przypomniało mi się coś jeszcze. Jak wracałem metrem to postanowiłem, że wysiądę na jakiejś stacji, zrobię sobie mały spacer i wsiądę do innej linii by skrócić sobie drogę do mojej noclegowni. Kiedy szedłem za jakimś ortodoksyjnym żydem w jednej z ciemniejszych uliczek Queens, uruchomiłem mapę googla, na której miałem zaznaczone punkty, miejsc które warto zobaczyć, albo po prostu “zaliczyć” nawet przy okazji. Okazało się, że byłem jedną….tylko jedną, przecznicę od kamienicy gdzie mieszkał sam Akeem, Książę Zamundy z filmu Książę w Nowym Jorku, jednego z moich ulubionych filmów, którego mogę oglądać milion razy w roku. Bodajże następnego dnia byłem w hotelu Waldorf Astroria, ale płatków róż nie było i króla Jaffe Joffera też nie :(