04.03.2017 (sobota)
Teheran. +2.5h do czasu Warszawy.
Samolot lekko przyziemił na płycie lotniska im. Imana Khomeinego. Mokra płyta i dojazd na miejsce, gdzie schodami można było zejść na samą płytę. Było chłodno, ciemno, wilgotno od padającego deszczu. Pan stojący obok mnie ręką machał nie w geście powitania, a uświadomienia mnie, że nie wolno robić tu zdjęć. Tylko raz taki gest widziałem, na obskurnym lotnisku w Irkucku, które wspominam koszmarnie, tam na taśmie (był rok 2011) nie pojawił się mój plecak po locie z Pekinu, burząc mój spokój, aż na 5 dni.
Kontrola paszportowa na lotnisku w Teheranie była lekka, łatwa i przyjemna. Nie spodziewałem się tego. Nie padło żadne pytanie, żaden podejrzliwy wzrok. Nic. Ot pieczątka i spadaj Pan dalej bo kolejka. Wcześniej w samolocie i na samym lotnisku spotkaliśmy trio z Polski. Jeden z naszych nawiązał z nimi kontakt. Nie mieli ani wizy, ani noclegu, ani pomysłu na podróż. Mieli namiot. Ciekawe czy żywi wrócili do domu. W górach śnieg.
Pierwsze co rzuciło mi się w oczy (tuż obok napisów w języku perskim) to jakiś Arab, który miał dwie żony. Obok telefonów był kantor z bardzo dobrym kursem, co się raczej nie zdarza. Wystarczy zobaczyć kurs wymiany walut na lotnisku Chopina, tudzież w mojej głowie od zawsze i na zawsze Okęciu. Bandycki kurs. Na lotniskach ceny są zazwyczaj zawsze iście bandyckie. W tym kantorze każdy z nas mógł wymienić tylko 100$. Nie pomogło przechodzenia z okienka do okienka. W mojej kieszeni wylądowało mniej więcej 3 miliony, siedemset tysięcy Riali. Byłem milionerem! Ostatni raz czułem się jak podczas wymiany blisko 200$ na dworcu w Mińsku, gdzie potrzebowałem kupić dwa bilety do Sankt Petersburga. Pani w okienku wydała mi kilogram waluty. Było to miłe, chociaż zawsze czuję brud na rękach.
Zaczepił nas kierowca, który za blisko 800,000R (około 80zł) zaproponował kurs do miasta. To dosyć normalna cena. Grzegorz i Marcin którzy byli w naszej ekipie to był trzon tego wyjazdu. W zasadzie byłem tam z dosyć wolną głową, pierwszy raz od bardzo długiego czasu, gdzie cała organizacja wyjazdu, nie leżała na mnie, chociaż bardzo to lubię, organizować, szukać, szperać.
Ku naszemu zaskoczeniu kierowca pokazał nam Pegouta 206. Małą mydelniczkę, która miała nas zawieźć do hotelu. Czterech chłopa i kierowca Hasan (nazwijmy każdego napotkanego kierowcę i mężczyznę tym imieniem), dwa plecaki i torba na kółkach. Ściśnięci jak klienci Lidla w kolejce po portfele Wiczczena. jechaliśmy, a ja chłonąłem wszystko co było za oknem, przecierając okno od czasu do czasu. Z lotniska do hotelu był kawałek drogi i chyba po godzinie byliśmy już na miejscu.
Hotel jak hotel. Dopiero podczas drugiej wizyty w tym miejscu, miałem ochotę rozszarpać obsługę za ich stosunek do klienta. W każdym razie nasz pokój miał cztery łóżka, telewizor na ścianie z którego sączył się Koran i zegar, który nieubłaganie kradł nam cenne minuty i godziny naszego snu. Pokój miał zasłonięte okna, prowadzące na hotelowy korytarz, więc klimatyzacja szumiała jak wiatr bliskiego wschodu. Wsadziłem w uszy zatyczki i odleciałem.
Był grudzień 1395 roku. Nie miałem żadnego snu.
05.03.2017 (niedziela)
Hotelowe śniadanie. Wyjście na miasto. Odrzucając od razu cierpiarzy, ruszyliśmy przed siebie. Na naszym azymucie była stacja metra, którą chcieliśmy się dostać do wieży Azadiego (mam nadzieję, że dobrze odmieniłem). Pierwszy kontakt z teherańską ulicą, wszystkim tym co tworzy ten klimat, taki jaki lubię. Trochę nieporządku, dzikości, elementów, które proszą się o sfotografowanie. Tuż obok ogromnego ruchu i korków (które dotkną nas następnego dnia), rzuca się w oczy, a w zasadzie rzucają się kobiety.
Podczas pobytu w Islamskiej Republice Iranu, można było spotkać trzy rodzaje ubioru kobiet. Ten najbardziej radykalny widziałem tylko raz, czyli burkę. Widok robi wrażenie, nie powiem bo jednak przy naszych fundamentach kulturowych i wizualnych, taki widok zakrytej kobiety jedynie ze szparką „na listy” to ogromne zaskoczenie, które przenosi się w zaciekawienie. Drugi to bardzo popularny hidżab. Czyli kobieta nosi na sobie czarną szatę, odsłaniając jedynie twarz i dłonie. Przy burce nie widać niczego oprócz oczu i kawałka nosa. Te czarne duchy, lub jak kto woli Star Warsy to na samym początku pobytu, była rzecz która mnie szalenie ciekawiła. Pod spodem kobiety mają normalne ubrania, a czasem nawet było widać torebki. Często kobiety te mają pomalowane usta, ale dopiero będą w drodze do domu, spędzając blisko jeden dzień w Baku, poczułem że kobiety te, nie miały żadnych perfum. Ostatni sposób, chyba najbardziej popularny to zwykła chusta. Kolor dowolny, zasłaniający włosy. Im bardziej wyzwolona kobieta, tym było widać więcej. Tego dnia w naszym hotelu spotkaliśmy znajomych Marcina (który był tu już wcześniej). Ona i On. Shima podczas rozmowy z nami, kilkukrotnie straciła ją z głowy, swobodnie opadała, robiąc na mnie ogromne wrażenie. Sam nie wiem dlaczego, ale była to jedyna okazja zobaczyć pełną fryzurę Iranki.
Bilet na metro to koszt około 40-50 groszy. I to chyba nawet w dwie strony. Bramki w metrze otwierają się po przyłożeniu kodu QR, zawartego na wydrukowanym bilecie. Trochę ciężko się połapać w którą stronę jechać, bo nie było nigdzie sensownych map. W metrze kluczową rzecz, rzucającą się od razu jest pewien podział. Wiadomy. Na początku i na końcu każdego z peronów jest miejsce tylko dla kobiet. Odpowiednie znaki na ziemi i ścianach o tym krzyczą. Jest też odpowiednia taśma i kolor krzesełek. Raz nawet usiadłem na żółtym krzesełku, jeszcze przed tasiemką i dostałem burę z przeciwnego peronu, ale chyba bardziej za to, że filmowałem owe kobiety niż za fakt zajęcia miejsca.
Wagon metra też ma podział taki sam jak na peronie. Tutaj sprawa jest jasna. Kobiety mogą siadać gdzie chcą. W części męskiej (wspólnej) i oczywiście w części damskiej. Mężczyźni konsekwentnie mogą być tylko w części męskiej. Między jedną, a drugą przestrzenią jest barierka, której nie da się otworzyć. Podczas pierwszej podróży w kierunku zachodniej części Teheranu, całą drogę stałem właśnie przy takiej barierce. Z czystej ciekawości, zobaczyć jak wygląda w praktyce ten podział. Obserwowałem i sam byłem obserwowany. Tuż obok mnie stało kilku gości, którzy na końcu stali blisko na wyciągnięcie mojej ręki i zwróceni ku mojej osobie, lustrowali mnie od góry po buty. Poczułem się jak małpa w cyrku. Obywatel Onion Republic w Persji. Tuż obok mnie stali też dwaj bracia. Dzieciaki. Przy barierce od strony damskiej stała Matka, która doglądała swoich synów.
Co chwilę ktoś coś krzyczał. To podziemny bazar. Można było w metrze kupić paski, cukierki, książki. Wszystko. Pewnie po kilku godzinach można wyposażyć sobie tym dom. W części damskiej królowały świecidełka i kosmetyki.
Wieża Azadiego (Azadi Tower) zrobiła spore wrażenie, to jedna z tych atrakcji turystycznych, którą miałem ochotę zobaczyć. W tle grały wysokie góry, a wieża swoją symetrycznością cieszyła moje oczy i aparat. Wtedy zaburczało w brzuchu. Skusiliśmy się na jazdę taksówką z takiego niby to dworca taksówkowego. Kierowca podał za niską cenę, a potem palił głupa, że chce więcej. Nic miłego, ale plusem tego był fakt, że znaleźliśmy się na teherańskim bazarze. Podczas drogi na to miejsce, można było z siedzenia pasażera zobaczyć jak wygląda ruch na ulicach. Samo przechodzenie przez ulicę, nawet na pasach to czysta rosyjska ruletka. Tam piesi nie mają pierwszeństwa. Kto większy ten lepszy. Kto pierwszy ten lepszy. O dziwo jakoś to się wszystko zazębia. Raz tylko widziałem dzwonek.
Pomijam opis jak wyglądał bazar bo jakoś mnie on nie zauroczył. Unikam zatłoczonych miast, jednak chyba najciekawszą tam rzeczą był możliwy zakup metek, różnych znanych firm. Byłem głodny, nie miałem ochoty więcej szukać. Metrem wróciliśmy do hotelu. Podczas tych spacerów szukałem poczty by wysłać pocztówkę, albo kupić sobie kartę SIM z Internetem. Można było zapomnieć. Żałowałem, że nie zrobiłem tego na lotnisku.
Usiedliśmy szczęśliwi w hotelowej restauracji. Przeglądając menu, podleciał kelner i oznajmił, że można zamawiać dania od godziny 20. Chwilę potem byliśmy w jakimś małym lokalu blisko hotelu i wciskaliśmy w siebie wielkie kanapki i parówy. Wierzcie mi czasem nie mam ochoty szukać lokalnych, ani dobrych rzeczy. Ważne by się najeść jak zwierzę, przy okazji trzymając się zasady, że do pustych lokali się nie wchodzi. Najlepiej tam gdzie dużo lokalsów. Żarcie jak żarcie. Najlepsza była zimna Cola.
Wieczorem tuż przed snem przeglądałem Koran, oglądałem TV i myślałem o śnie. Następnego dnia czekał nas lot na południe kraju. Szczerze? Nie mogłem się doczekać!
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ