N. wysadził nas w centrum Buczy. Chociaż centrum dla każdego może być w innym miejscu. Tu zaczyna się ulica Vokzalna czyli Dworcowa. Jak nazwa wskazuje, prowadzi na sam dworzec. Ta ulica stała się rozpoznawalna z trzech względów. Po pierwsze to tędy druga armia świata jechała do Kijowa. Po drugie to tutaj Armia Ukrainy rozbiła ogromną kolumnę raszystów. Po trzecie ulica ta oraz jej odnogi stały się miejscem rosyjskiego ludobójstwa na mieszkańcach Buczy. Ukraińcach. Dlatego moim wewnętrznym obowiązkiem była moja obecność właśnie w tym miejscu.
Wraz z całym światem, kiedy raszyści uciekli i zostali unicestwieni, dowiedziałem się o Buczy. Nazwa tego miasteczka nie wymaga szerszego komentarza. Oczywiście jeśli chcecie zagłębić wiedzę na ten temat, odsyłam na Wikipedię – Rzeź w Buczy, która doskonale opisuje co dokładnie i kiedy działo się w Buczy.
Sama Bucza nie jest tak zniszczona jak Borodzianka o której pisałem w poprzednim wpisie. Najbardziej na ulicy Vokzalnej rzuca się w oczy ilość dziur po kulach. Te dziury są tam wszędzie i towarzyszyły mi podczas całego pobytu na terenach które były okupowane. Nazywam to sitem. Wszystko pokryte jest dziurami, różnej wielkości, różnego kształtu.
Bucza to bardzo ładne miasteczko. Liczyło przed wojną około 36 tyś. ludzi. Im więcej widziałem w tym miejscu tym większe moje przekonanie, że miasteczko było zamożne. Trochę bloków, trochę domków. Jedne nowsze, inne starsze. Idealne spokojne miasto. Po 2014 roku dużo osób osiedliło się tutaj, które musiały uciekać ze wschodu (Donbas). Kto pomyślał, że kilka lat później przyjdzie im ponownie przeżyć to samo. Tylko jeszcze ciężej, gorzej, dramat.
Myślę, że fotografie mówią więcej jak pisane słowa. Główna ulica, podwórko pełne pozostawionych rzeczy przez Armię Rosji, zniszczone domy, ulica na której leżały dwa ciała, zbiorowa mogiła w centrum miasta i zniszczone centrum handlowe.
Chociaż minął miesiąc od pobytu w Buczy, kiedy kończę ten wpis, nadal nie jestem w stanie tego jakoś sobie poukładać. Nowa ofensywa ukraińska, która wyzwala rejony pod Charkowem, odkryje takich Bucz jeszcze wiele.
Pociąg Lwów – Kijów. Wygodne przedziały i ta świadomość, że jeszcze 8-9 godzin podróży i będzie człowiek u celu. Wagon pełny, a pociąg rusza o czasie, dociera na miejsce docelowe o czasie. Gdyby nie olejone taśmą szyby, czułem się jak late 2019 roku. To ostatni znany mi rok kiedy wszystko można było planować i co więcej być pewnym tego co się będzie dziać. Potem każdy z nas wie co się działo. Tak bardzo tęskniłem za wschodnimi pociągami.
Na dworcu kolejowym w Kijowie kontrola dokumentów. Każdy posłusznie pokazuje swoje dokumenty. W wersji cyfrowej, papierowej. Pokazujemy polskie paszporty, żołnierz sprawdza dane, nasze twarze, pieczątkę wjazdu, nie zadaje żadnych pytań. Tak jak jego karabin maszynowy. Przyjechaliśmy tu w dobrych zamiarach.
Noc w Kijowie przychodzi zawsze o tej samej godzinie. O 23:00 kiedy rozpoczyna się do 5 rano godzina policyjna. Wychodzić można tylko gdy posiadamy odpowiednie kwity lub gdy udajemy się do schronu. Około godziny drugiej moja aplikacja zawyła jak szalona, jej dźwięk jest straszny. Szczególnie gdy człowiek śpi, mocno śpi. Dawid jej nie włączył, ale po chwili zza okna zaczęły wyć miejskie syreny. Czas do schronu. Nasz był blisko i było to przejście podziemne pod Majdanem, Placem Niezależności w samym sercu Kijowa. Planowałem to miejsce jako baza noclegowa z myślą, że pod nami jest stacja metra, ale na czas wojny jest ona wyłączona z użycia. Alarmu nigdy nie ignoruję.
Dźwięk z aplikacji “тривога” (po polsku oznacza lęk). W rzeczywistości jest strasznie głośna. Tu nagrałem laptopem aplikację.
Los czuwa nad człowiekiem. Dwa dni wcześniej dostajemy kontakt do kuzyna mojego przyjaciela ze Lwowa. W zasadzie gdyby nie on, moje zaangażowanie w całym temat nie było by aż tak intensywne. Rano szykujemy się z Dawidem i dostaję telefon. Za godzinę będzie nasz przewodnik, żołnierz, zabierze nas na teren który był okupowany przez Rosję, będę ich nazywał tutaj raszystami. I tutaj w ogóle nie da się być obiektywnym. Ciężko.
Jadąc do Kijowa mieliśmy plan, ale opierał się on o dosyć utrudniony transport, dlatego też N. spadł nam jak z nieba. Dosłownie. Oczywiście do wszystkich tych miejsc można się dostać lokalnym transportem, ale jedzie się długo, a częsteostliwość kursowania nie jest pomocna. Braliśmy to pod uwagę. Miałem także przygotowaną mapę kluczowych miejsc.
Nasze mieszkanie w Kijowie ogromne. Trzy pokoje, kuchnia łazienka. Z balkonu widok na Majdan. W niskiej cenie jak nigdy. Wiadomo. Z mojej sypialni widok na Hotel Ukraina w którym spałem w 2017 roku w drodze do Teheranu. Majdan jest dla mnie symboliczny i sentymentalny. To było pierwsze miejsce jakie widziałem w Kijowie w 2008 roku w drodze na Krym, kiedy byłem tutaj pierwszy raz. Rok później siedziałem tam znowu, czekając na zbliżającą się noc, a rankiem pojechaliśmy do Czarnobyla. Chciałbym tam wrócić i tak wracam co rok, ale dziś ciężko powiedzieć kiedy będzie można tam bezpiecznie i realnie wrócić. Zona ciągle mnie woła, słyszę jej głos. Tego wyleczyć się nie da. Radiacyjna miłość. Kto raz tam był wie, że wrócić musi.
Tego dnia ruszyliśmy do Borodzianki (Бородянка, Borodianka). Miasta oddalonego od centrum Kijowa o 45 kilometrów w linii prostej. W 2020 liczyło około 13 tyś. mieszkańców. Miasto jednej głównej ulicy.
Dziś niestety nie wiem ile osób tam nadal jest i też ile wróciło o ile miało do czego wracać. Nie czuję się na tyle by dokładnie opowiadać o tym co tam się wydarzyło i jaki przebieg miała wojna w tym miasteczku, dlatego też odsyłam do świetnego artykułu na Wikipedii o bombardowaniu miasta. Miasto to doznało ogromnych zniszczeń i chyba nie było w tym żadnego przypadku, że to właśnie ono było pierwsze. Nim jednak dojechaliśmy do miasta, N. pokazał nam cmentarzysko ruskiej techniki między Kijowem, a Buczą. I tu powiem Wam, że jak tylko to zobaczyłem to miałem ciarki na całym ciele. Nie mogłem też się powstrzymać od pogrzebania w ziemii bo leżało tam o dziwo jeszcze trochę ciekawych rzeczy. N. mówił że i tak wybrane wszystko co lepsze. Przez najbliższe dni miałem tak czarne paznokcie, że dopiero po powrocie udało mi się je doczyścić.
W drodze na to miejsce krajobraz zaczął się diametralnie zmieniać . Obrazy widziane w Internecie stawały się namacalnym widokiem. To jest właśnie to “coś” co bardzo chciałem doświadczyć, poczuć. Tu spalona stacja paliw, jakieś wielkie hale, spalone i położone blachy. Tu ostrzelany dom, a przy drodze napis “MINY” z groźną czaszką, narysowaną tuż obok. Kijów jest jeszcze pozorną oazą spokoju, ale kiedy tylko przekracza się jego granicę (jest tutaj blokpost czyli po prostu punkt kontrolny pod kontrolą żołnierzy), wchodzi się w strefę wojny. Wojny która swoje piętno odcisnęła na pokoleniach, a trwała niecałe 1.5 miesiąca. Tak mniej więcej można to opisać.
Samochód jechał dalej. N. pokazuje nam bezimienne miejsca, których nigdy nie widziałem. Droga w lesie. Taka jak każda inna. Tu dom. A tu ślad. Tu chłopaki z armii ukraińskiej wysadzili czołg. Dalej to samo. Są tylko ślady i wryte w pamięci N. który co chwilę ponosi się emocjom, wspomnieniom, a wtedy nie jesteśmy już w stanie rozumieć o czym opowiada. Myślę, że nie trzeba nawet próbować nam tego zrozumieć. Gdzieś podświadomie, siedząc, mając obok siebie szyby auta, czuje że jestem w jakimś żywym muzeum wojny. Zamknięty. Świadomie się od tego odcinam, chociaż wiem, że mnie to złamie.
Samochód jechał dalej. Nie grała żadna muzyka, a ja z każdym kilometrem milczałem w sobie bardziej. Co chwilę tylko z moich ust wychodziło tylko te kilka słów. Masakra. Dramat. To straszne. Widok zniszczonych domów, a w zasadzie wszystkiego co człowiek tam może sobie wyobrazić jest trudne do opisania. Uwierzcie mi. Czułem, że zamykam się w sobie by jak najmniej dostawać odłamkami miejsc i historii, którymi raczył nas N. I to było bardzo ważne bo bez kontekstu wiele miejsc było totalnie nieznanych, chociaż wiem, że za każdą dziurą w płocie, oknie, fasadzie, samochodzie kryje się ludzki dramat. To już dawno zrozumiałem, ale dopiero tutaj jest to fundament. Wiele osób ignoruje to, dlatego też zwyczajowo nie da się czytać komentarzy ludzi w socialmediach, którzy całymi swoimi duszami leją szambo. Łatwiej nie rozumieć jak myśleć. Łatwiej się poddać bzdurom.
Wiele drogowskazów jest zniszczonych, zamalowanych czy zasłoniętych. Tak działali ludzie by odciąć raszystów od sprawnej nawigacji. Przy drodze widnieje napis Бородянка. Dojechaliśmy. Zaniemówiłem.
Ulica Centralna. Przy niej mieści się wszystko to co potrzebuje miasto do życia. Moim oczom ukazują się bloki z szarej płyty, sowieckie, jakich wszędzie pełno, jakie lubię fotografować. Spalone. Zniszczone z zawalonymi klatkami schodowymi. Kątem oka widzę jak na ścianie jeszcze coś wisi. Tu była łazienka, widać nawet muszlę klozetową i pralkę. Reszty nie ma. Przepaść.
Nasze auto jedzie normalną prędkością, ale ja widzę wszystko w zwolnionym tempie. Moje oko szybko zbiera jak największą ilość obrazów, miejsc, chwil. Czułem się, że więcej tego miejsca nie zobaczę. Było to dziwne uczucie. I nagle dojechaliśmy pod miejsce szczególne. Miasteczko kontenerowe zwane przez Ukraińców modulary. Zostało to ofiarowane przez Polskę. Na betonowym murze ktoś namalował flagi Polski i Ukrainy.
Miasteczko kontenerowe składa się z wielu segmentów. Łazienki rzecz jasna i pokoje z piętrowymi łóżkami. Stołówka, pralnia i miejsca do życia. W spokoju. Dla tych którzy zostali, przeżyli i nie mają gdzie uciekać. Na kontenerach napis, który wzrusza, który powoduje, że jestem cholernie z nas dumny:
#PolandFirstToHelp
Nieśmiało wchodzę do środka. Wchodzę jedynie do łazienki, resztę zobaczę w innym miasteczku. To dziś jest czyjś jedyny dom. Kręcimy się w najbliższej okolicy i N. otwiera nam jakąś bramę i widzimy miejsce w którym stacjonowali raszyści. W oczy rzuca się rozwalony karton po ruskiej racji żywnościowej i cholerny brud. Wszędzie puste butelki po alkoholu. N. mówi że ma pracę, żebyśmy spacerowali po mieście. Że nie może dalej nam towarzyszyć.
Jadąc na Ukrainę starałem się o akredytację jako freelancer, niestety została ona odrzucona, a na legalny dupochron nie miałem już czasu, chociaż prowadziłem rozmowy z Polskim Radiem. Papierologia zabija wszystko więc jadąc tam nie miałem ze sobą żadnego papieru, jedyny to polski paszport. Jednak obecność N. to była najlepsza akredytacja jaką tylko można mieć na tym terenie. Nieśmiało muszę tu dodać, że dobro wraca i wróciło. W przypadku jakiejś kontroli, N. powiedział że mamy do niego telefon i on wszystko załatwi. Podczas całego pobytu (nie licząc blokpostów – może o tym napiszę kiedyś) nie byliśmy kontrolowani, obwieszeni sprzętem, może budziliśmy ciekawość. Zresztą nie ważne gdzie się jest i tak to jakoś przyciąga oczy, chociaż zawsze staram się nie rzucać w oczy. Nigdy i nigdzie. Na moim plecaku flaga Polski, a obok jeszcze jedna Polski i Ukrainy.
Ulica Centralna. Na mapie przedstawiłem miejsca, które fotografowałem. Jak widać, wszystko mieści się przy głównej ulicy. Doskonałym narzędziem do zapamiętywania lokalizacji jest telefon, a właściwie zdjęcia, które zapisują w sobie wszystkie te geolokalizacje. Potem bardzo to ułatwia weryfikację miejsc.
Fotografując skupiałem się na zniszczeniach, właściwie to one były głównym punktem, zadaniem tego wyjazdu. Postanowiłem, że będzie to dokumentacja tego co pozostawili po sobie raszyści. Oglądanie tych miejsc, przenikanie w ich przestrzeń nie było łatwe. Obserwowanie miejsc dramatu niewinnych ludzi, którzy zginęli bo tam po prostu mieszkali. Bo ich miasto było na drodze do Kijowa. Wystarczy wejść w artykuł na Wikipedii i zestawić to z miejscami, a zwyczajnie odejmuje mowę.
“Niektórzy mieszkańcy ukrywali się w piwnicach przez 38 dni. 26 marca 2022 r. Rosja, odparta z Kijowa, stopniowo wycofywała się z regionu, by skoncentrować się na Donbasie. Burmistrz Borodzianki powiedział, że kiedy rosyjski konwój przemieszczał się przez miasto, rosyjscy żołnierze strzelali przez każde otwarte okno. Oszacował, że zginęło co najmniej 200 osób.”
Człowiek wchodzi do czyjegoś mieszkania, na tapczanie leżą książki, albumy, dziecięce zabawki i od razu w głowie układa się jakaś historia. W kuchni otwarty słoik z ogórkami, a wszystko pełne odłamków szkła. Niczego nie dotykam, nic nie zabieram, fotografuję w ciszy. Bo cisza jest tu okrutna. Podchodzę do okna i przez brak szyby wpada przeciąg, gorącego letniego, niewinnego powietrza. Za oknem piękny widok na łąkę i oddalone drzewa. Dopiero mój ruch uświadamia mi, że jestem w mieszkaniu które zostało ostrzelane. Widzę zdjęcie ze ślubu, jakiś przełom lat 80/90. To pewnie mieszkańcy tego mieszkania. Na sznurku w łazience od lutego suszy się pranie, a na haku w przedpokoju wisi jakaś kurtka. Fotografuję to dokładnie, a tak mi się wtedy wydawało i wychodzę. Delikatnie przymykając drzwi. Zapisuję w głowie wszystko by potem o tym myśleć, przepisać to tutaj, opowiedzieć komuś czym są ślady prawdziwej wojny.
Ten budynek miał takich klatek schodowych może trzy, cztery. Jednej nie ma. Po prostu nie ma. Zostały tylko drzwi do niej, a reszty mieszkań nie ma. Tu musiała uderzyć rakieta, inna bomba, czyste zło, grzebiąc ludzi na zawsze. A ja stałem obok w czyimś mieszkaniu. I w tym wszystkim przerażało mnie tak wiele rzeczy, a wszystko to nie miało miejsca 70 lat temu tylko wiosną, a ja byłem latem.
Idąc dalej ulicą dotarłem do krawędzi miasteczka, tam kolejne zniszczone zabudowania, a w oczy rzuciły mi się dwie rzeczy. Zniszczona restauracja, którą ktoś pewnie już nigdy nie odbuduje, a obok jakaś filia banku, gdzie dwóch mężczyzn wzięło się na poważnie za odbudowę stalowej konstrukcji. Stałem obok nich i fotografowałem zniszczone zabudowania, widać w moim wizjerze, w mojej klatce bezpieczeństwa kawałki czyiś mieszkań. Tu empatycznie widziałem siebie, który w chwilę traci wszystko. Ta myśl nie pozwala mi się uwolnić, ale też nie broniłem się przed tym. Widziałem, że tak właśnie musi być.
Ulicą Centralną jadą czołgi, ja ich nie widzę, ja je słyszę, a trudno tych bestii nie czuć. Zdążyć ich sfotografować nie mogłem, a po drugie trzymając się zasad fotografować ich nie wolno. Chociaż zobaczyć, ale nie mogłem bo stałem przed kolejnym budynkiem. Przed wejściem na klatkę schodową jakieś zimowe ubrania dla dzieci. Za moimi plecami przygniecione auto i rozwalony dom jednorodzinny. Między budynkami wielka dziura od uderzenia rakiety. Snujemy się między tymi ruinami, fotografuję, zaglądam tu i tam, za każdym razem patrząc po czym idę. Tu największe niebezpieczeństwo. Trzeba bardzo uważać po czym się chodzi i gdzie się chodzi. Jeszcze na wielu budynkach widnieją napisy “Uwaga miny!” bo przecież raszyści, zostawili po sobie ogrom min. O tym jeszcze napiszę. I przyglądam się jak zawalony garaż zniszczył samochód. Zaglądam do środka, leżą jakieś rzeczy. Idziemy dalej. Oczywiście można tu pisać i pisać, a nawet opowiedzieć o tym jak pod klatką stał spalony samochód, ale od tego zawsze są fotografie. One są wyznacznikiem naszej pamięci i naszej prawdy. Hałas.
Ulicą jadą dwa wozy opancerzone, huk silników, na nich siedzą żołnierze, powiewa flaga Ukrainy. Żółć letnich pól i błękit nieba. Macham im, oni machają mi. Bo chociaż jestem Polakiem, wiem że Ci faceci (kobiety też), walczą także o nas i za nas. To nawet nie podlega dyskusji. Ciarki idą po ciele. Moja głowa zapycha się totalnie. Kolejne zabudowania i charakterystyczne “V” na płotach, budynkach, ścianach. Jak zapewne wiecie, najbardziej znana jest literka “Z”.
Z — “siły wschodnie”
Z (w kwadracie) — “siły z Krymu”
O — “siły z Białorusi”
V — “piechota morska”
X — “czeczeńcy”
A — “siły specjalne”
Docieramy do naszego punktu zero. Tam N. mając jeszcze do obgadania z innymi żołnierzami spraw wiele, odsyła nas do punktu gdzie pracują wolontariusze z Turcji. Na tle zniszczonego dużego budynku, bez żadnych słów wydają przepyszną zupę. Słońce praży, zupa smakuje, a tu i tam kręci się jakiś piesek. Wsiadamy do auta i ruszamy zobaczyć nowe miejsce.
Dobrze też mieć w głowie takie poczucie, że cały dzień można być w jednym miejscu. Bez pokonywania kolejnych 400, czy 600 kilometrów. Nasz hotel istna perełka, rano śniadanie, wymiana zdań i można ruszać w miasto, właściwie stare miasto Chiwy. Pogoda idealne do tego by wyjąć aparat i fotografować wszystko to co wydaje się interesujące. Nie wszystko co jest ciekawe w rzeczywistości, musi być sfotografowane. Po tylu latach i tylu wykonanych fotografiach, czuje się i człowiek jest w stanie wiedzieć jak będzie to wyglądało na fotografii przez pryzmat tego czym się fotografuje. Dlatego też od kilku lat jeśli to możliwe, zabieram w podróż jeden aparat. Fuji x100, wcześniej w wersji T, a od tego roku V. Idealny sprzęt do fotografowania. Niewymienna optyka nie zajmuje w głowie niepotrzebnego miejsca na rozmyślania w jakiej konfiguracji można zrobić zdjęcia. Jeden obiektyw daje szansę na czystą przyjemność z fotografowania, nawet po tylu laty pracy z i w fotografii. Wielkość aparatu też wiele mówi bo można go schować prawie do kieszeni. Nikt mi za to nie płaci, nie jestem też żadnym ambasadorem marki Fuji, ale z całego serca polecam Fuji x100v.
Ten dzień potraktowałem jako mały poligon fotograficzny włącznie z tym, że razem z Szymonem ruszyliśmy na eksplorację tego co znajdowało się za murem starej Chiwy. Wyznaczyliśmy sobie jakiś cel i dosyć okrężną drogą do niego dotarliśmy, a w międzyczasie mieliśmy okazję zobaczyć jakieś lokalne smaczki. Na tyle ile było nam to dane, bo podróż to nie Instagram. Na pierwszy rzut trafił się pomnik muzułmańskiego Lenina, a raczej tak to sobie tłumaczyliśmy. Nie mogłem w trakcie, ani po powrocie zlokalizować czym był ten pomnik, ani kogo przedstawiał ale jak w mordę strzelił Lenin w turbanie!
W Uzbekistanie fotografowanie ludzi jest przyjemne. To zupełnie inne odczucie jak fotografowanie ludzi w Polsce, czego nie robię bo ludzie u nas są agresywni w tym temacie, a co więcej są podejrzliwi. Nie raz się z tym spotkałem przez co nabrałem niechęci do fotografowania Polaków w Polsce. Oczywistą rzeczą jest to, że najtrudniej fotografuje się na własnym podwórku i może jest to jakieś słabe wytłumaczenie albo ucieczka od walki ze swoimi słabościami, ale poza obszarem Polski jest to o wiele łatwiejsze. Jesteśmy trochę schowani za pewną szybą różnic kulturowych, a w Uzbekistanie wystarczy zapytać. Nikt nie odmawiał. Tak jak właściciel sklepu meblowego, król tapczanów z Chiwy, który zaprosił nas do swojego salonu i dał się sfotografować. Okropne były te meble.
Im bardziej zbaczało się z głównych dróg tym ciekawsze można było napotkać klimaty. Piaskowy kolor opętał moją głowę. Wyblakłe od słońca ściany domów, wywieszone prania, pojawiający się ludzie gdzieś między budynkami, stare radzieckie samochody, a wszystko to połączone z tym tłem o którym pisałem. Soworient. Połączenie orientu z sowieckimi elementami. I jest to połączenie chyba jedno z najbardziej pożądanych w mojej głowie. W poszukiwaniu miejsc, obrazów. Za tym podążam od lat. Ta droga jest długa i raczej nie ma końca. Ja to już wiem, ale to poszukiwanie jest dla mnie bardzo ważne. Potrzebuje tego. Dla przykładu opowiem Wam prostą historię.
W 2008 roku pojechałem na Krym (drugi i ostatni raz). Wydawało mi się, że to nadal kierunek bardzo dostępny i tani, tak też wtedy było, a po drugie chciałem odświeżyć sobie mój pierwszy wyjazd na wschód, właśnie na Krym tuż po tym jak zdałem maturę w 2003 roku. I podczas drugiego pobytu gdzieś we wschodniej części Krymu, sfotografowałem jakiś stary radziecki samochód na tle murów jakiegoś zamku, twierdzy. Nie pamiętam dokładnie co to było, ale w tej historii nie ma to aż takiego znaczenia. Tak skadrowałem zdjęcie by wyglądało jak bym je zrobił w jakieś Armenii. Jakiejś takiej która jest daleko, zawsze szukałem w innych miejscach, miejsc innych, takich do których w danym momencie nie mam dostępu. Dwa lata później mój znajomy pokazywał na swoim fotoblogu, że był w Gruzji. Magiczne miejsce, niedostępne dla mnie, ówcześnie. To ile mam w głowie obrazów to biorąc pod uwagę możliwości, nigdy nie zobaczę, poczuję, sfotografuję. To już wiem, a pandemia tak wiele zabiera. Ludzi i czasu.
Tuż przed zrobieniem zakupów i wymianie dolarów na sumy, Grzesiek zatrzymał się na czas relaksu w knajpie, gdzie rozmawiał z Polakiem. W tym miejscu można było się napić, skorzystać z kibla, a także właśnie wymienić kasę. Właścicielka albo główna Pani ogarniająca wykonała telefon i nagle zjawił się lokalny biznesmen, który dolary zamienił na miliony sumów. Pani o złotym uśmiechu. Musiałem ją sfotografować bo złote zęby były na mojej liście rzeczy do sfotografowania. Pani była dumna ze swoich zębów, a ja ze swojej fotografii. To był czas premium. Miliony w kieszeniach, złoto, splendor.
W Uzbekistanie można zrobić fajne zakupy. Jeśli ktoś szuka tkanin, tutaj kupi coś godnego. Kaszmirowy szal czy inne rzeczy na których się nie znam. Moją uwagę od początku pobytu, przykuły talerze i miski. Zapytałem Panią o cenę i źle zrozumiałem bo zrobiło mi się przykro, że nie kupię tyle ile chcę bo koszt jest za wysoki. Ja jestem oszczędny człowiek. Potem okazało się, że jednak cena była 10x mniejsza, no to rzuciłem się jak wiadomo kto na wiadomo co. Pojemność mojej walizki nie pozwalała na więcej, ale jeśli będzie opcja wrócić tam to jeszcze coś kupię. Każdy z nas miał coś co chciał kupić. Grzesiek tkaniny dla swojej żony (serdecznie pozdrowienia dla Olgi), a Szymon szachy. Po rosyjsku to szachmaty, strasznie mnie śmieszy to słowo, sam nie wiem czemu. Nie pamiętam komu chciał kupić szachy. Ręcznie robione, za ciężkie dolary. Mojej Oli kupiłem saszetkę we wzorki. Sama wybrała najpiękniejszy wzór, a wszystko przez internetowe łącza. Co za technologia!
Zjedliśmy obiad, a potem znów z Szymonem ruszyliśmy w zabudowania, szukając tam ciekawych ujęć. Stare miasto w Chiwie ma dwa mury. Jeden który jest, a także jako drugi krąg, bardzo stary, piaskowy. Widać go w różnych miejscach, ale bardziej wygląda to jak góra piasku niż mur, ale setki lat, zrobiły swoje. W pewnym momencie weszliśmy w ślepą uliczkę. Gdzieś zza krzaku wyłonił się facet i ot tak zaprosił nas na oglądanie starych murów na swojej działce. Spotkanie skończyło się zaproszeniem na czaj i chleb. Zostaliśmy dosłownie porwani. Rozmowa się trochę nie kleiła, a Pan robił z patyków jakieś klatki dla ptaków. Jego przetarte krocze równie groziło uwolnieniem ptaka. Co ciekawe jego żona się z nami nie przywitała i nie przekroczyła na zewnątrz progu domu. My byliśmy na zewnątrz. Dla naszego gospodarza Polska nie była Europą bo nie miała waluty Euro, a Niemcy to potęga bo mają fabryki BMW i Audi. Wiadomo!
Uwolnieni ruszyliśmy do miejsca gdzie wcześniej udało nam się wymienić walutę. Grzegorz nadal tam był i czekał na nas. Zrobiło się na tyle późno, że postanowiłem iż wrócę do hotelu wcześniej, sam i umyję się, a także pooglądam telewizję w poszukiwaniu lokalnych stacji. To zawsze jest dla mnie ciekawe, dlatego też w Terespolu tak bardzo lubię oglądać białoruską telewizję, chociaż dziś (grudzień 2021) to podwójny ściek szamba. I tu wydarzyła się ciekawa przygoda, dla mnie Polaka, dla mnie chłopaka z szarych bloków warszawskiego Ursynowa.
Ruszyłem w kierunku hotelu. Szymon dał mi swój sprzęt fotograficzny i skierowałem się ku jednej z bram starego miasta. Było cicho, ciemno, ale właśnie koło bramy usłyszałem jakieś głośne rozmowy. Gdy już dotarłem do wyjścia, moim oczom ukazało się dosłownie morze siedzących ludzi na swoich dywanach. Tak. To był pierwszy dzień Ramadanu. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, nie dało się przejść więc szybko zdjąłem buty i przemykałem między ludźmi po ich dywanach. Niewierny, a do tego obwieszony aparatami jak jakiś dziennikarz, fotoreporter. Byłem, chociaż zapewne całkiem niepotrzebnie, przestraszony. Zrobiłem kilka zdjęć i od razu w hotelu, szybko udałem się na wieżę z której przez małą dziurkę obserwowałem modlących się po zachodzie słońca. Bardzo trudno mi opisać w szczegółach to co się tam działo, ale myślę że nie ma to większego sensu. Niech ten czysty stan zostanie we mnie.
Wieczorem powrócili moi kompani podróży, a Grzesiek zakwestionował mój i Szymona sposób przeżywania podróży, co na wiele lat pozostanie w mojej głowie, śmiejąc się do dziś. Ot taka karuzela śmiechu. Zatyczki do uszu, odcięcie.