Na ulicy Alakoza, jednej z większych arterii tego miasta, facet w nieznanym wieku, zbliżył się niepewnym krokiem do małego drzewa, wyjął instrument i zaczął oddawać mocz. Chwilę to trwało i mocz zaczął nawadniać malutkie wzniesienie, a także asfalt na którym stał. Jedną ręką trzymał się małego drzewka. Jedynego chyba w obrębie kilkunastu metrów. Obok niego na małym wzniesieniu stał policjant. Trzy metry od urynonauty. Policjant wyjął telefon i uwiecznił wykroczenie. Poczekał chwilę i kiedy facet jedną ręką zapinał rozporek, a drugą nawigował, policjant złapał urynowego przestępcę. I tak znaleźliśmy się na bazarze.
Taki powiedziałbym jak nasz o zapachu końca lat 90-tych. Nie było w nim nic na tyle poruszającego by coś mnie mocno zaskoczyło. Tu but, tam kilogramy mąki czy ryżu. Stoisko z torbami, proszkami i okularami. Między dachy pawilonów, wkradało się zachodzące słońce. Dopiero w drugiej części dnia po długiej podróży z Buchary, dotarliśmy do Nukusu. Dosyć spore to miasto liczące blisko 300 tyś mieszkańców. Do granicy z Turkmenistanem dosłownie chwila. Miasto dzieli prawie na pół kanał, którym można dostać się do Amu-darii. Drugiej, a może pierwszej rzeki Uzbekistanu.
Nukus jest stolicą Karakałpacji. Autonomiczna republika, która znajduje się na terenie Uzbekistanu. I chociaż samych Karakałpaków jest tu 1/3 to czują oni silną więź z miejscem, a także podkreślają swoją autonomiczność i odrębność językową. W socialmediach ostro podkreśląją, że Karakałpacja to nie Uzbekistan. Mam wrażenie, że to taki bardziej radykalny Śląsk, gdzie opuszczenie granic Uzbekistanu nie wchodzi w grę ze względów ekonomicznych. W większości Karakałpacja jest sucha jak pieprz.
Fotograficzny zapis krótkiego spaceru przed zmrokiem. Tu bazar, za chwilę reklama drzwi, ogromnych bo im większe w bramie, im więcej zdobień tym większe bogactwo za jego progiem. Most na kanale. Czuje się tu jak w Groznym, chociaż nigdy w nim nie byłem. Jest i meczet. Podam nazwę jeśli kogoś on zainteresował Muhammad Imam Iyshan meshiti. Nadkanałowe bulwary, piękne niebo i ten zachód słońca. Za chwilę mijamy kładkę i jesteśmy po naszej stronie miasta. Przez ten czas fotografuję i rozmawiam z Mamą. Tu przejście dla pieszych. Na noc trzeba mieć trochę wody i może coś słodkiego. Ruszamy do lokalnego warzywniaka który znajduje się chyba najbliżej hotelu. Chyba najwyższego budynku w mieście. Jest tak wysoki, że widać z jego okien lotnisko. Widać też Turkmienistan, ale gołym okiem nie bardzo, więc trzeba sobie dorobić groźną i niedostępną granicę. Na bank jest tam portret Prezydenta. Gurbangula Berdimuhamedowa. No nic wchodzimy do sklepu. Po prawej towary spożywcze. Po lewej butik. Widzę za plecami czips krabowy. Mój ukochany. Odmawiam bo czips to zło największe. Opakowania do mnie mówią, krzyczą. Walczę. Kupiłem wodę i batona. Ekspedientka pyta czy my po angielsku. Mówię, że tak. Ona, że wie. Uśmiecha się. Płacimy. Wracamy do hotelu.
Każdy ma swój ogromny pokój. Nie pamiętam kiedy miałem taki duży tylko dla mnie. Widok na zachód i most nad kanałem. Odpalam telewizor. To moja tradycja. Skaczę po kanałach i trafiam na jakiś lokalny program. Koncert życzeń. Nic nie rozumiem, ale na ekranie pojawią się jakieś fotografie. Zwykłe codzienne chwile Karakałpaków. Obok telewizora, który do małych nie należał, małe biurko. Kładę na nich czyste kartki. Wyjmuję pióro i próbuję napisać kilka słów. Jestem zmęczony. Wymieniam ważne rzeczy w punktach. Po spisaniu dwóch dni czuję takie zmęczenie, że odpuszczam. Z żalem, ale nie miałem siły. Za plecami łóżko, które jak czipsy krabowe wołały mnie do swojego przeznaczenia. Jednak żal znowu. Wychodzę na balkon i cieszę się ciepłem. Miasto zasypia jak moja głowa.