Arizona zawsze kojarzyła mi się z jednym. Z polskim filmem dokumentalnym o polskiej wsi gdzieś niedaleko Słupska. Jak to w upadłym PGR-rze. Większość mieszkańców żyła popijając tanie wino „Arizona”. Dokument lekko przerysowany, ale jest dobry. W mojej głowie ma miano „kultowego”. Kiedy dostałem się na ASP, okazało się, że Krzychu spotkał bohaterów tego dokumentu.
Wczoraj i przedwczoraj przejechaliśmy po tym stanie blisko 1000 kilometrów. Od strony Nevady wjeżdża się mostem. Nagle znajdujemy się w górach. Pada deszcz. Robi się chłodno. Prosta droga, powoli góry ustępują płaskim przestrzeniom i samotnie rozrzuconym punkcikom w których żyją ludzie. W większości nie są to domy murowane, ani drewniane, a przyczepy kempingowe. Im dalej w głąb stanu tym przybywa zielonych obrazków. Dzień kończy Grand Canyon, który wygląda dosłownie jak Mars. Niczym kadry z „Pamięci Absolutnej”. Ogrom tej przestrzeni zapiera dech w piersi. Do barierki podchodzę z zamkniętymi oczami. Pogoda nie rozpieszczała tego dnia. Wracając nocą, deszcz zalewał wszystko co miał na swojej drodze. Zresztą tego dnia kiedy ruszaliśmy z Las Vegas też padał deszcz. Na Sahara Avenue wielki potok wody przewalał się przez ulicę. Miałem zawsze przeczucie, że w Las Vegas nigdy nie pada. Błąd.
Jak przystało na kino drogi okno z motelu zaglądało na tory kolejowe i drogę. Historyczną szlak Route 66, którym chwile podróżowaliśmy. Dziś szlak tej trasy to I-40 bo od wielu lat Route 66 nie spełnia wymogów. Knajpki przy tym szlaku po prostu bajka. Z bronią wchodzić nie można.
Czwartek upłynął na kolejnej drodze. Tym razem z Flagstaff do stanu Utah. I muszę przyznać, że było to 550km pięknych widoków. Zachodu słońca który ciągnął się przez kilometry. Im dalej na północ tym zieleń ustępowała pomarańczowej barwie skały. Na niektórych odcinkach nie było widać żadnych osad. Gdzieś z daleka było widać stację paliw. To jedna z okazji by się zatrzymać i pofotografować okolicę. Pisałem już o tym, ale ciężko się zatrzymać tam gdzie człowiek chce. Podszedł do mnie Indianin i chwilę porozmawialiśmy. Dobrze, że człowiek może wsiąść w auto i ruszyć dalej. Ten odcinek trasy zadawał wiele pytań. Z czego żyją Ci ludzie? Raz na jakiś czas przy drodze można było spotkać drewniane budki w których „native americans” sprzedawali jakieś swoje hand made.
Słońce już powoli się chowało, a samochód przyśpieszał. Dosłownie na Horseshoe Band (meander rzeki Kolorado) biegłem, ale słońce mnie uprzedziło i zaszło. Ten kto fotografuje i mu się zmieni światło ten wie co czułem. Jak nigdy nie byłem jakimś pasjonatem fotografowania widoków tak tutaj nie da się nie zrobić fotografii. Zresztą fotografia nie oddaje tej wielkiej niekończącej się przestrzeni stanu Arizona.
Czerwony piasek. Pustkowia. Indianie. Route 66.