Jest niedziela. Pochmurne południe Polski. Samochód jedzie i mijają kolejne kilometry. Nie ma celu, zresztą on sam w sobie nie jest istotny.
Wielkie niewyspanie w moich oczach. Dzień wcześniej jeszcze Łódź, egzaminy, Częstochowa do której zawiózł mnie Adam. Do tego jeszcze szybka przesiadka w Katowicach i cholernie zimny przedział pociągu do Wrocławia. Konduktor po śląsku zaprosił mnie do innego przedziału, tam było tak ciepło. Czytałem książkę, patrzyłem na zegarek. Co jakiś czas pociąg stał w polu, za oknem było tak czarno i zimno.
Czułem się trochę jak w tych dokumentach o katastrofach lotniczych, kiedy samochód wysyła do „pilota” szereg komunikatów. Na koniec wszystko siada i samochód zaczyna się toczyć. Jak dobrze, że jest to mała uliczka w starej części Kłodzka. Jak dobrze, że jest to ląd. Nieznane miasto i wszystkie warsztaty samochodowe zamknięte. Kawiarnia. Ciepły czaj i przepyszny sernik.
Kłodzko.
Wieczorem w telewizorze „Książę w Nowym Jorku” i „Bękarty wojny”. Czyste szaleństwo.