Strona główna » VSCO

Tag: VSCO

Styczniowe mobilne




I w głowie tylko jedna pieśń:

Jak Pory roku Vivaldiego
Zmienia się światło w twoich oczach
Powiedz mi życie coś miłego
Nie pędź tak, proszę, daj odpocząć

Pierwszy miesiąc zupełnie nowego roku minął jak tydzień. Im człowiek więcej ma lat tym ten czas ucieka szybciej. Styczeń jest ważny pod wieloma względami. Zawsze sobie powtarzam, że jaki ostatni dzień starego roku i początek nowego, taki jest cały nowy rok. I chociaż jak pisałem ten styczeń zleciał szybko jak diabli i znów trzeba płacić ZUS to jednak…

Życie, życie jest nowelą
Co wciąga jak rzeka
Chciałbyś dziś znać przyszłość
Lecz musisz poczekać

Na fotografiach głównie Terespol i Karkonosze. Nowy miesiąc nowe założenia.

Pełno kurzu


Od ostatniego wpisu minęły dwa miesiące. To były dwa miesiące ciężkiej pracy, jak co roku. Blog już dawno pokryła gruba warstwa kurzu, a muszę powiedzieć, że działo się. Jak co roku to właśnie początek jesieni staje się czasem wielkiego odkurzania. Ścierką przecieram pracę na rzecz własnej osoby. Jeszcze się uczę jak to podzielić na cały rok. Taki urok pracy, ale dziś nie jestem w stanie zamienić jej na coś innego, chociaż w sierpniu pojawił się pewien zapach. Bo zapachniało moją książką, którą chciałbym napisać do wiosny. Co to będzie i jak będzie to życie pokaże. Najważniejszy jest fundament w głowie, a ten rok generalnie wiele zmienił w tej substancji.

Trochę tych fotografii w archiwum się nagromadziło. Muszę to tu przelać bo nie lubię kurzu!

Pierwsze 24 godziny w Londynie


Londyn.

W tym mieście byłem trzy razy. Teraz byłem można powiedzieć pierwszy raz bo tamte trzy razy były raczej przelotem i przebiegiem więc nie można tego nazwać „byciem”. Nasz wyjazd do Londynu był w sierpniu w szczycie wyjazdów i wakacji miliona ludzi. Po prostu miałem ochotę być zwykłym turystą, Polakiem z mapą i aparatem, który ma ochotę zobaczyć Londyn z bliska, poczuć duszność metra i tłum ludzi. Dużo się nasłuchałem o tym mieście i chociaż samo miasto nigdy nie leżało wysoko na mojej liście „marzeń” to jednak zwyczajnie głupio nie zobaczyć, nie przespacerować kilometrów i nie wypatrywać Elżbiety II. Z drugiej strony jest też wiele małych elementów, które mnie odrzucały od podjęcia decyzji o podróży do Londynu, może o tym uda mi się napisać później o ile nie wyleci mi to z głowy.

Pierwszy pełny dzień w Londynie był mega pozytywny. Po wylądowaniu na Stansted (to tutaj pierwszy raz w życiu leciałem samolotem w 2004 roku, właśnie na to lotnisko z Okęcia), ruszyliśmy autobusem w podróż do centrum. Tam załadowaliśmy naszą kartę miejską i pojechaliśmy do naszej noclegowni. To akademik, który podczas wakacji udostępnia pokoje dla turystów. Jak za taką cenę, jakość była wyśmienita. Problem na miejscu okazał się w opisie oferty bo mimo, że był aneks kuchenny to nie był nic wyposażony. Wyobraźcie sobie nasze rozczarowanie :) Biorąc pod uwagę moje motto podróży DiT czyli Dobrze i Tanio, to nastawiałem się, że pokarmy obiadowe będziemy robić sobie we własnym zakresie by generalnie za niewielki funt, mieć pełnowartościowe jedzenie. Tak się nie stało. Plusem lokalizacji był Lidl, który dziarsko podawał nam śniadania i kolacje.

Przed wyjazdem mieliśmy listę miejsc, które po prostu trzeba było zobaczyć. I wzięliśmy się za realizację naszych małych pomysłów. Pogoda dopisała. Ostatniego dnia jedynie lało, ale tego pierwszego jak byliśmy blisko Big Bena (w remoncie…) to złapał nas deszcz. Niby nic zwyczajnego, ale następnego dnia rano jakiś facet wjechał samochodem w bariery przy parlamencie, raniąc wiele osób. To przecież Londyn. Multikulturalny tygiel kolonii Wielkiej Brytanii. I chyba to zrobiło na mnie największe wrażenie. Czy negatywne czy pozytywne? Ciężkie czasy nastały na wyrażanie swoich osobistych odczuć i opinii, ale wieczorny spacer po ulicy Oxford Street był bardziej wymowny niż spacer po Teheranie.