Dotykam z bliska Manhattanu, który jest chyba nie do ogarnięcia pod każdym względem. Mimo swojej ustalonej objętości fizycznej. Od ulicy A do Z to jednak każda uliczka, każdy zakamarek jest jak z innej bajki. Szczególnie rejony przy rzece Hudson. Zresztą w jaki by rejon nie pójść, tam znajdzie się coś ciekawego, ciekawszego od tego co się widziało. Nie wolno chodzić tymi samymi drogami, jeździć tymi samymi liniami. Szkoda czasu na te same widoki, chociaż stojąc koło Penn Station nie da się odwrócić głowy od skąpanego w zachodzącym słońcu Empire State. Zakochać się można, tyle razy od nowa ile by na niego patrzeć.
Mam kolejne przemyślenia co do tego miasta, które jest jak paczka M&M’s. Różne kolory o tym samym smaku, ale każda pastylka inna. Smak ten sam, bo jesteśmy ludźmi, ale wszystkie te kolory mają siebie gdzieś. Nie bardzo mam czas się o tym rozpisywać, ale moje drugie podejście jest zupełnie inne. Słodko-gorzkie. Piękne miejsca, bajeczne światło i ludzie, którzy mają wszystko gdzieś.
Na fotografiach Central Park i Chelsea.
Zresztą Nowy Jork można kochać za dwie rzeczy: za światło i łatwość w fotografowaniu. Tego się będę trzymał.
To nie są dobre zdjęcia.
Dziękuję za konstruktywną krytykę. Taką cenię sobie najbardziej. Coś na zasadzie: nic nie widzę bo mam zamknięte oczy ;)
To nie są dobre zdjęcia… To są bardzo dobre zdjęcia!
Po prostu czuję się, jakbym tam była:) dziękuje, Robert!
Więcej!:) Super światło tam jest. Nie ma problemu z fotografowaniem? Nikt się nie czepia?
Światło jest magia! Oczywiście, że nikt się nie czepia :) Zaraz coś wrzucę bo właśnie wstałem.